Выбрать главу

jednak rosły bujniej aniżeli nasze...

- Ach, niech pan tak nie mówi!... To jest poniżanie wartości ludzkiej, nawet

niezgodne z Pismem świętym. Bóg oddał przecie ludziom ziemię na mieszkanie,

a rośliny i zwierzęta na pożytek...

- Krótko mówiąc, według pani natura powinna służyć ludziom, a ludzie klasom

uprzywilejowanym i utytułowanym?... Nie, pani. I natura, i ludzie żyją dla

siebie, i tylko ci mają prawo władać nimi, którzy posiadają więcej sił i więcej

pracują. Siła i praca są jedynymi przywilejami na tym świecie. Niejednokrotnie

też tysiącletnie, ale bezwładne drzewa upadają pod ciosami kolonistów-

dorobkiewiczów, a pomimo to w naturze nie zachodzi żaden przewrót. Siła i

praca, pani, nie tytuł i nie urodzenie...

Panna Izabela była rozdrażniona.

- Tu może mi pan mówić - rzekła - co pan chce, tu uwierzę we wszystko, bo

dokoła widzę tylko pańskich sprzymierzeńców.

- Czy oni nigdy nie staną się sprzymierzeńcami pani?!

413

- Nie wiem... może... Tak często teraz słyszę o nich, że kiedyś mogę uwierzyć w

ich potęgę.

Weszli na polankę zamkniętą wzgórzami, na których rosły pochylone sosny.

Panna Izabela usiadła na pniu ściętego drzewa, a Wokulski niedaleko niej na

ziemi. W tej chwili na brzegu polanki ukazała się pani Wąsowska ze Starskim.

- Czy nie chcesz, Belu - wołała - wziąć sobie tego kawalera?

- Protestuję! - odezwał się Starski. - Panna Izabela jest całkiem zadowolona ze

swego towarzysza, a ja z mojej towarzyszki...

- Czy tak, Belu?

- Tak, tak! - zawołał Starski.

- Niech będzie tak... - powtórzyła panna Izabela bawiąc się parasolką i patrząc w

ziemię.

Pani Wąsowska i Starski znikli na wzgórzu, panna Izabela coraz niecierpliwiej

bawiła się parasolką. Wokulskiemu pulsa biły w skroniach jak dzwony.

Ponieważ milczenie trwało zbyt długo, więc odezwała się panna Izabela:

- Prawie rok temu byliśmy w tym miejscu na wrześniowej majówce... Było ze

trzydzieści osób z sąsiedztwa... O, tam palono ogień...

- Bawiła się pani lepiej niż dziś?

- Nie. Siedziałam na tym samym pniu i byłam jakaś smutna...Czegoś mi

brakło... I co mi się bardzo rzadko zdarza, myślałam: co też będzie za rok?...

- Dziwna rzecz!... - szepnął Wokulski. - Ja także mniej więcej rok temu

mieszkałem z obozem w lesie, ale w Bułgarii... Myślałem: czy za rok żyć będę

i...

- I o czym jeszcze?

- O pani. Panna Izabela niespokojnie poruszyła się i pobladła.

- O mnie?.. - spytała. - Alboż pan mnie znał?..

- Tak. znam panią już parę lat, ale niekiedy zdaje mi się, że znam panią od

wieków... Czas ogromnie wydłuża się, kiedy o kimś myślimy ciągle, na jawie i

we śnie...

Podniosła się z pnia, jakby chcąc uciekać: Wokulski także powstał.

- Niech pani przebaczy, jeżeli mimowolnie zrobiłem jej przykrość. Może,

według pani, tacy jak ja nie mają prawa myśleć o pani?... W waszym świecie

nawet ten zakaz jest możliwy. Ale ja należę do innego...W moim świecie paproć

i mech tak dobrze mają prawo patrzeć na słońce jak sosny albo... grzyby.

Dlatego niech mi pani wręcz powie: czy wolno mi, czy nie wolno myśleć o

pani? Na dziś nie żądam nic innego.

- Ja pana prawie nie znam - szepnęła, widocznie zakłopotana, panna Izabela.

- Ja też dziś nic nie żądam. Pytam się tylko, czy nie uważa pani za obrazę dla

siebie tego, że ja myślę o pani, nic - tylko myślę. Znam opinię klasy, wśród

której wychowała się pani, o takich ludziach jak ja i wiem, że to, co mówię w tej

chwili, nazwać można zuchwalstwem. Niech mi więc pani powie wprost, a

jeżeli aż taka istnieje między nami różnica, nie będę się już dłużej starał o

414

względy pani... Wyjadę dziś lub jutro bez cienia pretensji, owszem, zupełnie

wyleczony.

- Każdy człowiek ma prawo myśleć... - odparła panna Izabela, coraz mocniej

zmieszana.

- Dziękuję pani. Tym słówkiem dała mi pani poznać, że w jej przekonaniu nie

stoję niżej od panów Starskich, marszałków i im podobnych... Rozumiem, że

nawet w tych warunkach mogę jeszcze nie zyskać sympatii pani... Do tego

bardzo daleko... Ale wiem przynajmniej, że już mam ludzkie prawa i że pani

będzie od tej pory sądzić moje czyny, nie tytuły, których nie posiadam.

- Jest pan przecie szlachcicem, a mówi prezesowa, że tak dobrym, jak Starscy, a

nawet Zasławscy...

- Owszem, jeżeli pani życzy sobie, jestem szlachcicem, nawet lepszym od

niejednego z tych, jakich spotykałem w salonach. Na moje nieszczęście, wobec

pani, jestem także i kupcem.

- No, kupcem można być i można nic być, to zależy od pana...odparła już

śmielej panna Izabela.

Wokulski zamyślił się.

W tej chwili w lesie poczęto hukać i zwoływać się, a w parę minut później całe

towarzystwo ze sługami, koszami i rydzami znalazło się na polance.

- Wracajmy do domu - rzekła pani Wąsowska - bo mnie te rydze znudziły i czas

na obiad.

Kilka dni następnych upłynęły Wokulskiemu w sposób dziwny; gdyby go

zapytano: czym były dla niego? zapewne odpowiedziałby, że snem szczęścia,

jedną z tych epok w życiu, dla których, może być, natura powołała na świat

człowieka.

Obojętny widz może nazwałby takie dnie jednostajnymi, a nawet nudnymi.

Ochocki sposępniał i od rana do wieczora albo kleił, albo puszczał oryginalnej

formy latawce: Pani Wąsowska z panną Felicją czytały albo zajmowały się

szyciem ornatu dla miejscowego proboszcza. Starski z prezesową i baronem

grali w karty.

I tym sposobem Wokulski i panna Izabela nie tylko byli zupełnie osamotnieni,

ale jeszcze musieli być ciągle razem.

Chodzili po parku, czasem w pole, siedzieli pod wiekową lipą na podwórzu, ale

najczęściej pływali po stawie. On wiosłował, ona od czasu do czasu rzucała

okruchy ciastek łabędziom, które cicho sunęły za nimi. Niejeden podróżny

zatrzymywał się na gościńcu za stawem i zdziwiony przypatrywał się

niezwykłej grupie, którą tworzyły: biała łódka z siedzącą w niej parą i dwa białe

łabędzie ze skrzydłami podniesionymi jak żagle.

Później Wokulski nie umiał nawet przypomnieć sobie, o czym mówili w

podobnych chwilach. Najczęściej milczeli. Raz zapytała go: dlaczego ślimaki

pływają pod powierzchnią wody? drugi raz - dlaczego obłoki mają tak rozmaitą

barwę? Tłomaczył jej i wówczas zdawało mu się, że całą naturę od ziemi do

nieba ogarnia w jednym uścisku i składa jej pod nogi.

415

Pewnego dnia przyszło mu na myśl, że gdyby kazała mu rzucić się w wodę i

umrzeć, umarłby błogosławiąc ją.

Podczas tych wodnych przejażdżek, a także podczas spacerów w parku i

zawsze, - gdy byli razem, czuł jakiś niezmierny spokój, jakby cała dusza jego i

cała ziemia od wschodnich do zachodnich kresów napełniona była ciszą, wśród

której nawet turkot wozu, szczekanie psa albo szelest gałęzi wypowiadały się w

cudownie pięknych melodiach. Zdawało mu się, że już nie chodzi, lecz pływa w

oceanie mistycznego odurzenia, że już nie myśli, nie czuje, nie pragnie, tylko

kocha. Godziny umykały gdzieś jak błyskawiceé zapalające się i gasnące na

dalekim nieboskłonie. Dopiero był -ranek - już południe - już wieczór i - noc

pełna przebudzeń i westchnień. Niekiedy myślał, że dobę podzielono na dwa

nierówne okresy czasu: dzień krótszy od mgnienia powiek i noc długą jak

wieczność dusz potępionych.

Pewnego dnia wezwała go do siebie prezesowa.

- Siadajże, panie Stanisławie - rzekła - cóż, dobrze się u mnie bawisz? Drgnął

jak człowiek przebudzony.

- Ja?... - spytał.

- Nudziłżebyś się?

- Za rok takich nudów oddałbym życie.

Staruszka potrząsnęła głową.

- Tak czasem się zdaje - odpowiedziała. - Nie wiem, kto tam napisał, że