mocny rumieniec.
- Za pozwoleniem - rzekła biorąc konia za uzdę. - Czy nie myślisz pan, że
mówię w ten sposób o pańskiej miłości, ażeby sama wydać się za pana?...
Milczysz pan... Otóż mówmy serio. Była chwila, żeś mi się pan podobał; była i -
już przeszła. Ale choćby nie przeszła, choćbym miała umrzeć z miłości dla
pana, co zapewne nie nastąpi, bo nie straciłam jeszcze ani snu, ani apetytu, nie
oddałabym się panu, słyszysz pan... choćbyś mi się u nóg włóczył. Nie
mogłabym żyć z człowiekiem, który tak kochał inną kobietę, jak pan to robisz.
Jestem za dumna. Wierzy mi pan?
- Tak!
- Przypuszczam. Jeżeli więc dziś drasnęłam pana moimi żartami, to tylko przez
życzliwość dla pana. Imponuje mi pańskie szaleństwo, chciałabym, ażebyś był
szczęśliwy, i dlatego mówię: wyrzuć pan z siebie średniowiecznego trubadura,
bo już mamy wiek dziewiętnasty, w którym kobiety są inne, niż pan je sobie
wyobraża, o czym wiedzą nawet dwudziestoletni chłopcy.
- Jakież są?
- Ładne, miłe, lubią was wszystkich prowadzić za nos, a kochają się tylko o tyle,
o ile robi im to przyjemność. Na miłość dramatyczną nie zgodzi się żadna, a
przynajmniej nie każda... Musiałaby pierwej znudzić się miłostkami, a następnie
znaleźć dramatycznego kochanka.
- Krótko mówiąc, insynuuje pani, że panna Izabela...
- O, ja nic nie insynuuję pannie Izabeli - żywo zaprotestowała pani Wąsowska. -
Jest w niej materiał na dzielną kobietę i ten, kogo ona pokocha, będzie
szczęśliwy. Zanim jednak pokocha!... Pomóż mi pan wsiąść...
Wokulski podsadził ją i sam wsiadł na swego konia. Pani Wąsowska była
rozdrażniona. Jakiś czas jechała naprzód, milcząc; nagle odwróciła się i rzekła:
- Ostatnie słowo. Znam ludzi lepiej, niż pan sądzisz, i... lękam się pańskiego
rozczarowania. Otóż gdyby ono kiedy nadeszło, przypomnij sobie moją radę:
nie działaj pod wpływem uniesienia, tylko czekaj. Wiele rzeczy na pozór
wygląda gorzej aniżeli w rzeczywistości.
„Szatan!” - mruknął Wokulski. Cały świat zaczął przed nim krążyć i nabiegać
krwią.
Jechali, nic już nie mówiąc do siebie. Wróciwszy do Zasławka Wokulski
poszedł do prezesowej.
- Jutro jadę - rzekł. - A cukrowni niech pani nie stawia.
- Jutro?.. - powtórzyła staruszka. - A cóż będzie z kamieniem?
- Właśnie, jeżeli pani pozwoli, pojadę na Zasław. Obejrzę kamień, zresztą mam
tam jeszcze interes.
- Ha! jedź z Bogiem... nie masz tu co robić. A w Warszawie zachodźże do mnie.
Wrócę jednocześnie z hrabiną i z Łęckimi... Wieczorem wpadł do niego
Ochocki.
430
- Do licha! - krzyknął - tyle miałem z panem do pogadania...Ale cóż, pan ciągle
okładałeś się babami, a teraz wyjeżdżasz...
- Nie lubisz pan kobiet? - rzekł z uśmiechem Wokulski. - Może masz rację ...
- Nie to, żebym nie lubił. Ale od czasu, jak przekonałem się, że wielkie damy
nie różnią się od pokojówek, wolę pokojówki.
Te baby - prawił - to wszystko gęsi nie wyłączając najmądrzejszych. Wczoraj na
przykład pół godziny tłomaczyłem Wąsowskiej, na co przyda się kierowanie
balonami. Mówiłem o zniknięciu granic, o braterstwie ludów, o olbrzymich
postępach cywilizacji... Ona patrzyła mi w oczy tak, iż głowę oddałbym, że
mnie rozumie. A kiedy skończyłem, zapytała:
- Panie Ochocki, czemu się pan nie żeni?... - Słyszałeś pan!... Naturalnie, przez
drugie pół godziny wykładałem jej, że ani myślę się żenić, że nie ożeniłbym się
ani z panną Felicją, ani z panną Izabelą, ani nawet z nią. Diabli mi po żonie,
która by się szastała po moich laboratoriach w sukni z długim ogonem,
wyciągałaby mnie na spacery, wizyty, teatry... Dalibóg, nie znam ani jednej
kobiety, w której ciągłym towarzystwie nie zgłupiałbym w pół roku.
Umilkł i chciał odchodzić.
- Słówko - rzekł Wokulski. - Kiedy pan wróci do Warszawy, niech pan do mnie
wstąpi. Może zakomunikuję panu wiadomość o wynalazku, który wprawdzie
zabierze połowę życia, ale... przypadnie panu do gustu.
- Balony?... - spytał Ochocki z pałającym wzrokiem.
Coś lepszego. Dobranoc. Na drugi dzień około południa Wokulski pożegnał
dom prezesowej. W parę godzin później był w Zasławiu. Odwiedził proboszcza
i kazał Węgiełkowi zabierać się w drogę do Warszawy. Załatwiwszy to poszedł
do ruin zamkowych. Na kamieniu już był wyryty czterowiersz. Wokulski
przeczytał go kilka razy i zatrzymał wzrok na słowach:
„ Zawsze i wszędzie będę ja przy tobie...”
„A jeżeli nie?...” - szepnął.
Na myśl o tym opanowała go rozpacz. W tej chwili miał jedno tylko pragnienie:
ażeby ziemia rozstąpiła się pod nim i pochłonęła go razem z tymi ruinami, z tym
kamieniem i z tym napisem...
Gdy wrócił do miasteczka, konie już były nakarmione; przy powozie stał
Węgiełek z zieloną skrzynką.
- A czy wiesz, kiedy tu wrócisz? - zapytał go Wokulski.
- Kiedy Bóg da, panie - odparł Węgiełek.
- Siadaj.
Sam rzucił się na poduszki powozu i ruszyli. Z daleka stara kobieta przeżegnała
ich na drogę. Węgiełek spostrzegł ją i zdjął czapkę.
- Niech mama będzie zdrowa!... - zawołał z kozła.
431
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY:
PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
„Mamy tedy rok 1879.
Gdybym był przesądny, a nade wszystko gdybym nie rozumiał, że po
najgorszych czasach nadchodzą dobre, lękałbym się tego roku 1879. Bo jeżeli
jego poprzednik zakończył się źle, to już on zaczął się jeszcze gorzej.
Anglia, na przykład, w końcu roku zeszłego wdeptała w wojnę z Afganistanem i
w grudniu było nawet z nimi źle. Austria miała dużo kłopotów w Bośni, a w
Macedonii wybuchło powstanie. W październiku i listopadzie były zamachy na
króla Alfonsa hiszpańskiego i króla Humberta włoskiego. Obaj wyszli cało.
Również w październiku umarł hr. Józef Zamoyski, wielki przyjaciel
Wokulskiego. Myślę nawet, że jego śmierć w niejednej sprawie pokrzyżowała
plany Stachowi.
Rok 1879 dopiero się zaczął, ale niechaj go kaczki zdepczą !... Anglicy, jeszcze
nie wygrzebawszy się z Afganistanu, już mają wojnę w Afryce, gdzieś na
Przylądku Dobrej Nadziei, z jakimiś Zulusami. Tu zaś, w Europie, ani mniej ani
więcej, tylko - wybuchła dżuma w okolicach Astrachania i lada dzień może do
nas zajrzeć.
Co my mamy przez tę dżumę !... Kogo spotkam, mówi: „Co, dobrze wam
sprowadzać perkaliki z Moskwy? Zobaczysz pan, że razem z nimi sprowadzicie
morową zarazę.” A ile się to odbiera anonimów wymyślających na czym świat
stoi ! Zdaje mi się jednak, że autorami ich są przede wszystkim kupcy, nasi
współzawodnicy, albo też fabrykanci perkalików łódzkich. Ci utopiliby nas w
łyżce wody, choćby żadnej dżumy nie było. Naturalnie, że nawet setnej części
tych wymysłów nie powtarzam Wokulskiemu; myślę jednak, że on sam słyszy
ich i czyta więcej aniżeli ja.
Właściwie mówiąc, chciałem na tym oto miejscu napisać historię niesłychanej
sprawy, sprawy kryminalnej, którą pani baronowa Krzeszowska wytoczyła
komu?... Nikt by nie zgadł!... Oto tej pięknej, tej poczciwej, tej kochanej pani
Helenie Stawskiej. Ale taka mnie pasja ogarnia, że nie mogę myśli zebrać. Więc
dla rozerwania uwagi napiszę sobie o czym innym.
Wytoczyła pani Stawskiej proces kryminalny o kradzież!... Jej, o kradzież...
Naturalnie, że wyszliśmy z tego błota jak triumfatorowie. Ale co nas to
kosztowało... Ja na przykład, dalibóg, nie mogłem sypiać po nocach blisko przez
dwa miesiące. A jeżeli dzisiaj lubię wieczorem wstąpić na piwo, czego nigdy nie
robiłem, i nawet siedzę w knajpie do pół nocy, to po prostu robię to ze
zmartwienia. Jej, tej świętej kobiecie, wytoczyć proces o kradzież!... Na to, Bóg