Nad wieczorem powiedziałem o tym Stachowi; ale on zbył mnie milczeniem, co
mnie nawet zastanowiło. Więc na drugi dzień pobiegłem do naszego adwokata
(który zarazem jest adwokatem księcia) i zakomunikowałem mu wiadomość
Maruszewicza.
- Daje dziewięćdziesiąt tysięcy rublil... - zdziwił się adwokat (jest to bardzo
znakomity człowiek). - Ależ, drogi panie Rzecki, teraz kamienice idą w górę, a
nawet na przyszły rok wybudują ze dwieście nowych domów... W tych
warunkach, drogi panie Rzecki, jeżeli sprzedamy im nasz dom za sto tysięcy
rubli, zrobimy im łaskę.:. Pani baronowa bardzo pali się do tej kamienicy (jeżeli
podobnego wyrażenia wolno używać o damach tak dystyngowanych) i możemy
wyciągnąć z niej nierównie większą sumę, drogi panie Rzecki.
Pożegnałem znakomitego adwokata i wróciłem do sklepu mocno postanawiając
nie mieszać się już do sprzedaży kamienicy. Teraz dopiero, zresztą nie po raz
pierwszy, przyszło mi na myśl, że Maruszewicz jest to wielki frant.
Obecnie uspokoiwszy się o tyle, że już mogę zebrać myśli, opiszę wstrętny
proces pani baronowej z tym aniołem, z tą doskonałą kobietą, panią Stawską:
Gdybym go nie napisał, za rok albo dwa nie wierzyłbym własnej pamięci, że
mogło zdarzyć się ćoś równie potwornego.
Zapamiętajże sobie tedy, kochany Ignacy, że pani baronowa Krzeszowska
naprzód od dawna nie cierpiała pani Stawskiej myśląc, że wszyscy w niej się
435
kochają, a po drugie, że taż pani baronowa chciała jak najtaniej kupić od
Wokulskiego kamienicę. To są dwa ważne fakta, których doniosłość dziś
dopiero rozumiem. (Jak ja się starzeję, Boże miłosierny, jak ja się starzeję!...)
U pani Stawskiej, od czasu zaznajomienia się z nią, bywałem dosyć często. Nie
powiem co dzień. Czasami raz na kilka dni, a czasem i dwa razy w ciągu dnia.
Byłem przecie opiekunem tej kamienicy, to jedno. Dalej, musiałem donieść pani
Stawskiej, żem pisał do Wokulskiego w sprawie odnalezienia jej męża. Dalej,
wypadło mi być u niej z zawiadomieniem, że Wokulski nie dowiedział się nie
stanowczego. Potem odwiedzałem ją, ażeby z okien jej mieszkania poznać
obyczaje Maruszewicza, który lokował się w oficynie naprzeciw niej. Następnie
chodziło mio zbadanie pani Krzeszowskiej i jej stosunku do mieszkających nad
nią studentów, na których ciągle się skarżyła.
Ktoś obcy mógłby myśleć, że bywam u pani Stawskiej za często. Ja jednak po
dojrzałej rozwadze doszedłem do przekonania, żem bywał za rzadko. W jej
mieszkaniu miałem przecie doskonały punkt obserwacyjny na całą kamienicę,
no i przy tym byłem życzliwie przyjmowany. Pani Misiewiczowa (zacna matka
pani Heleny), ile razy przyszedłem, witała mnie otwartymi rękoma, mała
Helunia wskakiwała mi na kolana, a sama pani Stawska ożywiała się na mój
widok i mówiła, że w tych godzinach, które u niej przepędzam, zapomina o
swoich kłopotach !...
Czy wobec podobnych przyjęć mogłem nie bywać często? Dalibóg, myślę, że
bywałem za rzadko i że gdybym miał więcej rycerskich usposobień,
powinienem był tam siedzieć od rana do wieczora. Niechby się nawet pani
Stawska ubierała przy mnie. Cóż by mi to szkodziło?
W czasie tych wizyt zrobiłem kilka ważnych spostrzeżeń.
Naprzód ci studenci, z trzeciego piętra od frontu, byli to istotnie ludzie
niespokojnego ducha. Do godziny drugiej po północy śpiewali i krzyczeli,
czasami nawet ryczeli i w ogóle starali się wydawać jak najwięccj głosów
nieludzkich. W ciągu dnia, gdy choćby jeden z nich był w domu, a zawsze był
któryś, jeżeli tylko pani baronowa Krzeszowska wychyliła głowę przez lufcik
(robiła to po kilkanaście razy na dzień), zawsze jej ktoś usiłował wylać z góry
wodę na głowę.
Powiem nawet, że między nią a mieszkającymi nad nią studentami wytworzył
się pewien rodzaj sportu; polegający na tym, że ona wyjrzawszy przez lufcik
starała się jak najprędzej cofnąć głowę, a oni usiłowali wylewać na nią wodę jak
najczęściej i w jak największych ilościach.
Wieczorami zaś ci młodzi ludzie, nad którymi już nikt nie mieszkał i nikt nie
mógł ich oblewać wodą, wieczorami zwoływali do siebie praczki i służące z
całej kamienicy. Wówczas w lokalu pani baronowej rozlegały się krzyki i płacze
spazmatyczne.
Drugie moje spostrzeżenie odnosiło się do Maruszewicza, który mieszkał prawie
vis ú vis pani Stawskiej. Człowiek ten prowadzi bardzo osobliwy tryb życia
cechujący się niezwykłą regularnośeią. Regularnie nie płaci komornego.
436
Regularnie co parę tygodni wynoszą mu mnóstwo gratów z mieszkania: jakieś
posągi, lustra, dywany, zegary... Ale co ciekawsze - również regularnie do
lokalu przynoszą mu nowe lustra, nowe dywany, nowe zegary i posągi...
Po każdym fakcie wynoszenia rzeczy pan Maruszewicz przez kilka następnych
dni ukazuje się w jednym ze swych okien. Goli się w nim, czesze, fiksatuaruje,
nawet ubiera się, rzucając bardzo dwuznaczne spojrzenia w kierunku okien pani
Stawskiej. Lecz gdy jego lokal napełni się nowymi artykułami wygody i zbytku,
wówczas pan Maruszewicz zasłania swoje okna na kilka dni sztorami.
Wtedy (rzecz nie do uwierzenia) palą się u niego dniem i nocą światła, a w
mieszkaniu słychać głosy wielu mężczyzn, czasami nawet i kobiet...
Alo co mi tam do cudzych interesów!
Jednego dnia, w początkach listopada, rzekł do mnie Stach:
- Podobno bywasz u tej pani Stawskiej?
Gorąco mi się zrobiło.
- Przepraszam cię - zawołałem - jak mam to rozumieć?...
- W najzwyczajniejszy sposób - odparł. - Przecież chyba nie składasz jej wizyt
oknem, tylko drzwiami. Zresztą składaj sobie, jak chcesz, a przy pierwszej
sposobności oświadcz tym paniom, że miałem list z Paryża...
- O Ludwiku Stawskim? - spytałem.
- Tak.
- Znaleźli go nareszcie?
- Jeszcze nie, ale już są na tropie i spodziewają się niedługo rozstrzygnąć
kwestię jego pobytu.
- Może biedak umarł! - zawołałem ściskając Wokulskiego.- Proszę cię, Stachu -
dodałem nieco ochłonąwszy ze wzruszenia - zróbże mi łaskę, odwiedź te panie i
sam zakomunikuj im wiadomość...
- A cóż to ja jestem grabarz, żeby robić ludziom tego rodzaju przyjemności? -
oburzył się Wokulski.
Gdy mu jednak zacząłem przedstawiać, jakie to zacne kobiety, jak wypytywały
się: czy ich kiedy nie odwiedzi?... a gdy jeszcze napomknąłem, że warto by
rzucić okiem na kamienicę, zaczął mięknąć.
- Mało dbam o tę kamienicę - rzekł wzruszając ramionami - sprzedam ją lada
dzień...
Ale w końcu dał się namówić i pojechaliśmy tam około pierwszej w południe.
Na podwórku spostrzegłem, że sztory w lokalu Maruszewicza są starannie
zasłonięte. Widocznie miał już nowy garnitur mebli.
Stach niedbale rozejrzał się po oknach domu i bez najmniejszej uwagi słuchał
mego sprawozdania o melioracjach. Daliśmy nową podłogę w bramie,
wyreperowaliśmy dachy, odmalowaliśmy ściany, myliśmy schody co tydzień.
Słowem, z zaniedbanej zrobiliśmy wcale okazałą kamienicę. Wszystko było w
porządku nie wyłączając dziedzińca i wodociągów; wszystko - oprócz
komornego.
437
- Zresztą - zakończyłem - bliższych informacji o komornym udzieli ci twój
rządca, pan Wirski, po którego zaraz poszlę stróża...
- A dajże mi spokój z komornem i rządcą - mruknął Stach.- Idźmy już do tej
pani Stawskiej i wracajmy do sklepu.
Weszliśmy na pierwsze piętro lewej oficyny, gdzie czuć było zapach
gotowanych kalafiorów; Stach zmarszczył się, a ja zapukałem do kuchni.
- Są panie? - zapytałem grubej kucharki.
- Jeszcze by też nie były, jak pan przychodzi - odpowiedziała mrużąc oczy. .
- Widzisz, jak nas przyjmują!... - szepnąłem po niemiecku do Stacha.
W odpowiedzi kiwnął głową i wysunął wargę.