Выбрать главу

złamanie karku całą bandą, ceremoniując się jeszcze we drzwiach i na schodach.

Ach, te baby!... Czasem myślę, że Pan Bóg po to stworzył Ewę, ażeby omierzić

Adamowi pobyt w raju.

Zostaliśmy nareszcie w kółku familijnym, ale salonik był już tak nasycony

kopciem i smutkiem, że ja sam straciłem wszelką energię. Biadającym głosem

poprosiłem panią Stawską, ażeby mi było wolno otworzyć lufcik, i tonem

mimowolnego wyrzutu poradziłem jej, ażeby przynajmniej od tej pory

zasłaniała rolety w oknach.

- Pamięta pani - rzekłem do pani Misiewiczowej - jak ja dawno zwracałem

uwagę na te rolety?... Gdyby były zasłonięte, pani Krzeszowska nie mogłaby

śledzić, co się dzieje w mieszkaniu pań.

- Prawda, ale któż się tego spodziewał? - odparła pani Misiewiczowa.

- Takie już nasze szczęście - szepnęła pani Stawska.

Usiadłem na fotelu, splotłem ręce tak, że mi kości w nich trzeszczały, i ze

spokojną rozpaczą przysłuchiwałem się jękliwym opowiadaniom pani

457

Misiewiczowej o hańbie, jaka na ich rodzinę spada co kilka lat, o śmierci, która

jest kresem ludzkich cierpień, o nankinowych spodniach śp. Misiewicza i

mnóstwie tym podobnych rzeczy. Nim upłynęła godzina, byłem pewny, że

sprawa o lalkę skończy się aktem jakiegoś ogólnego samobójstwa, przy którym

ja, konając u nóg pani Stawskiej, ośmielę się wyznać, że ją kocham.

Wtem ktoś mocno zadzwonił do kuchni.

- Rewirowy! - krzyknęła pani Misiewiczowa.

- Panie przyjmują? - zapytał gość Marianny głosem tak pewnym, że od razu

odzyskałem otuchę. ,

- Jest Wokulski - rzekłem do pani Stawskiej i pokręciłem wąsa.

Na cudnej twarzy pani Heleny ukazał się rumieniec podobny do listka bladej

róży na śniegu. Boska kobieta!... O, dlaczegóż ja nie jestem Wokulskim...

Dopieroż bym...

Wszedł Stach. Pani Helena wysunęła się na jego spotkanie.

- Nie gardzi pan nami?... - spytała zdławionym głosem.

Wokulski ze zdziwieniem popatrzył jej w oczy i... dwa razy, raz po raz... dwa

razy, żebym tak zdrów był, pocałował ją w rękę. Z jaką zaś zrobił to tkliwością,

najlepszy dowód, że nie było słychać zwykłego w takich razach mlaśnięcia.

- Ach, więc przyszedłeś, szlachetny panie Wokulski?... nie wstydzisz się

nieszczęśliwych kobiet okrytych hańbą... - zaczęła nie wiem już który raz pani

Misiewiczowa swoją mowę powitalną.

- Za pozwoleniem - przerwał jej Wokulski. - Położenie pań jest niewątpliwie

przykre, ale nie widzę powodu do desperacji. Za parę tygodni sprawa wyjaśni

się, a dopiero wtedy będzie mogła rozpaczać, ale nie żadna z pań, tylko ta

wariatka baronowa: Jak się masz, Heluniu - dodał całując dziewczynkę.

Głos jego był tak spokojny i stanowczy, a całe zachowanie tak naturalne, że pani

Misiewiczowa przestała jęczeć, a pani Stawka jakby raźniej spojrzała na mnie.

- Więc cóż mamy robić, szlachetny panie Wokulski, który nie wstydziłeś się... -

zaczęła pani Misiewiczowa.

- Trzeba czekać na proces - przerwał Wokulski - dowieść w sądzie pani

baronowej, że kłamie, wytoczyć jej sprawę o oszczerstwo i jeżeli pójdzie za to

do kozy, nie darować ani jednej godziny. Jakiś miesiąc przepędzony w celi zrobi

jej bardzo dobrze. Zresztą mówiłem już z adwokatem, który jutro przyjdzie do

pań.

- Bóg cię zesłał, panie Wokulski... - zawołała już zupełnie naturalnym głosem

pani Misiewiczowa zrywając ż głowy chustkę.

- Przyszedłem tu w ważniejszym interesie - rzekł Stach do pani Stawskiej (pilno

mu widać było pożegnać ją, temu osłu!). - Pani rzuciła swoje lekcje?

- Tak.

- Niech je pani rzuci raz na zawsze. To licha praca i niepopłatna. Niech się pani

weźmie do handlu.

- Ja?..

- Tak, pani. Pani umie rachować?

458

- Uczyłam się buchalterii... - szepnęła pani Stawska. Była tak czegoś wzruszona,

że usiadła.

- Wybornie. Otóż spadł tu na mnie jeszcze jeden sklep z jego właścicielką,

wdową. Ponieważ prawie cały kapitał należy do mnie, więc w interesie tym

muszę mieć kogoś ze swej ręki; wolałbym zaś kobietę ze względu na

właścicielkę sklepu. Czy więc przyjmie pani miejsce kasjerki z płacą...

tymczasem siedemdziesięciu pięciu rubli na miesiąc?

- Słyszysz, Helenko? - zwróciła się do córki pani Misiewiczowa robiąc przy tym

desperacko zdziwioną minę.

- Więc powierzyłby pan swoją kasę mnie, której wytoczono...- rzekła pani

Stawka i rozpłakała się.

Wnet jednak obie damy uspokoiły się, a w pół godziny później piliśmy wszyscy

herbatę, nie tylko rozmawiając, ale nawet śmiejąc się...

Wokulski to sprawił... Jedyny w świecie człowiek! I jak go tu nie kochać? Co

prawda, może i ja miałbym równie dobre serce, tylko brak mi do niego

bagatelki... pół miliona rubli, które posiada kochany Stach.

Zaraz po Bożym Narodzeniu zainstalowałem panią Stawską w sklepie

Milerowej, która przyjęła nową kasjerkę bardzo serdecznie i przez pół godziny

tłomaczyła mi, jaki ten Wokulski jest szlachetny, mądry, przystojny... Jak to on

sklep uratował od bankructwa, a ją i dzieci od nędzy, i jak by to było dobrze,

gdyby się taki człowiek ożenił.

Figlarna kobiecinka, pomimo swoich trzydziestu pięciu lat!... Ledwie jednego

męża odwiozła na Powązki, a już (dałbym sobie rękę uciąć) sama przejechałaby

się drugi raz za mąż, naturalnie za Wokulskiego. Nie zliczyłbym, dalibóg, ile

tych bab ugania się za Wokulskim (czy też za jego krociami?).

Pani Stawka ze swej strony zachwyca się wszystkim: i posadą, która przynosi jej

pensję, jakiej nie miała nigdy, i nowym mieszkaniem, które jej znalazł Wirski.

Rzeczywiście niezłe mieszkanko: mają przedpokój, kuchenkę ze zlewem i

wodociągiem, trzy pokoiki wcale zgrabne, a nade wszystko ogródek.

Tymczasem rosną w nim trzy zeschłe kije i leży kupa cegieł; ale pani Stawka

wyobraża sobie, że w ciągu lata zrobi z tego raj. Raj, który można by nakryć

chustką od nosa!...

Rok 1879 zaczął się zwycięstwem Anglików w Afganistanie, którzy pod

jenerałem Robertsem weszli do Kabulu. Pewnie sos Kabu1 zdrożeje!... Ale

Roberts chwat; nie ma jednej ręki i pomimo to łupi Afgańczyków, aż się wata

sypie... Chociaż takich dzikusów walić nietrudno; lecz zobaczyłbym ja cię,

panie Roberts, jak byś ty sobie poczynał mając sprawę z węgierską piechotą!...

Wokulski także miał po Nowym Roku batalię z tą spółką, którą założył do

handlu z cesarstwem. Myślę, że jeszcze jedna sesja, a rozpędzi swoich

wspólników na cztery wiatry. Cóż to za dziwni ludzie, choć wszystko

inteligencja: przemyśłowcy, kupcy, szlachta, hrabiowie! On im stworzył spółkę,

a oni uważają go za wroga tej spółki i sobie tylko przypisują zasługę. On im daje

459

siedem procent za pół roku, a ci jeszcze się krzywią i chcieliby pozniżać pensje

pracownikom.

A ci kochani pracownicy, za których ujada się Wokulski!... Co oni na niego

wygadują, jak nazywają go wyzyskiwaczem (nb. w naszym interesie są

największe pensje i gratyfikacje!), a jak jedni pod drugimi kopią doły...

Ze smutkiem widzę, że od pewnego czasu między naszymi ludźmi zaczynają

kwitnąć nie znane przedtem obyczaje: mało robić, głośno narzekać, a po cichu

snuć intrygi i puszczać plotki. Ale co mi tam do cudzych spraw...

A teraz z nadzwyczajną szybkością dokończę opowiadania o tragedii, która

powinna była wstrząsnąć każde szlachetne serce.

Już nawet zapomniałem o szkaradnym procesie pani Krzeszowskiej przeciw tej

niewinnej, tej czystej, tej cudnej pani Stawskiej, kiedy, jakoś w końcu stycznia,

spadły na nas dwa gromy: wieść o tym, że w Wietlance wybuchła dżuma, i -

awizacje z sądu do Wokulskiego i do mnie na jutro. Mnie nogi pocierpły i tak

mi to cierpnięcie szło od pięt do kolan, później do żołądka, celując oczywiście w