stronę serca. Myślę: „Dżuma albo paraliż?...” Ale że Wokulski przyjął awizację
bardzo obojętnie, więc i ja nabrałem otuchy.
Idę tedy wieczorem, wciąż pełen otuchy, do tych pań, już na nowe ich
mieszkanie, gdy naraz słyszę na środku ulicy: brzęk-brzęk... brzęk brzęk!... O
rany boskie, ależ to aresztantów prowadzą!... Co za okropna wróżba...
Oj, jakież mnie smutne myśli opanowały: „A jeżeli sąd nie uwierzy nam (boć
przecie omyłki są możliwe) i jeżeli tę najszlachetniejszą kobietę wtrącą do
więzienia, choćby na tydzień, choćby na jeden dzień - cóż wtedy?... Ona tego
nie przeżyje ani ja... Gdybym zaś przeżył, to chyba tylko - ażeby biedna Helunia
miała opiekę...”
Tak ja muszę żyć. Ale jakie to będzie życie!...
Wchodzę do tych dam... A, znowu cała awantura! Pani Stawka siedzi blada na
stołeczku, a pani Misiewiczowa ma na głowie chustkę zmoczoną w wodzie
uśmierzającej. Pachnie staruszka o dwa łokcie kamforą i mówi lamentującym
głosem:
- O, szlachetny panie Rzecki, który nie wstydzisz się nieszczęśliwych,
zhańbionych kobiet... Wyobraź sobie, co za nieszczęście: jutro sprawa Helenki...
i tylko pomyśclass="underline" co będzie, jeżeli się sąd omyli i tę nieszczęśliwą kobietę skaże
do rot aresztanckich?... Ale uspokój się, Helciu, bądź odważna, może to Bóg
odwróci... Chociaż tej nocy miałam sen okropny...
(Ona miała sen, ja spotkałem aresztantów... Nie obejdzie się bez katastrofy.)
- Ale - mówię - cóż znowu! Sprawa nasza jest jak złoto, wygramy ją... Zresztą
co tam taka sprawa; gorsza historia z dżumą...- dodałem, ażeby zwrócić uwagę
pani Misiewiczowej, w innym kierunku.
I piękniem trafił... Gdyż jak moja staruszka nie wrzaśnie:
- Dżuma?... tu?... w Warszawie?... A co, Helenko, nie mówiłam?... Aaa... już
zginęliśmy wszyscy!... Bo to w czasie dżumy każdy zamyka się w domu...
jedzenie podają sobie na drągach... trupów ściągają do dołów hakami...
460
Uuu... widzę, że mi się rozhulała starowina, więc żeby ją pohamować na
punkcie dżumy, napomknąłem znowu o procesie, na co ta kochana pani
odpowiedziała mi długim wywodem o hańbie ścigającej jej rodzinę, o
możliwym uwięzieniu pani Stawskiej, o tym, że się rozlutował samowar...
Krótko mówiąc, ostatni wieczór przed sprawą, kiedy właśnie najpotrzebniejsza
była energia, ostatni ten wieczór upłynął nam pomiędzy dżumą i śmiercią a
hańbą i kryminałem. W głowie mi się zamieszało tak, że kiedym się znalazł na
ulicy, nie wiedziałem, gdzie iść: w lewo czy w prawo?
Na drugi dzień (sprawa miała być o dziesiątej) już o ósmej pojechałem do moich
pań i nie zastałem nikogo. Wszystkie poszły do spowiedzi: matka, córka,
wnuczka i kucharka, i jednały się z Bogiem do wpół do dziesiątej, a ja
nieszczęśliwy (był przecie styczeń) spacerowałem przed bramą na mrozie i
myślałem:
„Ładny interes! Spóźnią się do sądu, jeżeli się już nie spóźniły, sąd wyda wyrok
zaoczny i naturalnie, nie tylko skaże panią Stawską, ale jeszcze uzna ją za
zbiegłą, roześle listy gończe... Tak zawsze z tymi babami!...”
Nareszcie przyszły wszystkie cztery z Wirskim (czy i ten pobożny człowiek
chodził dziś do spowiedzi?) i - dwoma dorożkami pojechaliśmy na sprawę: ja z
panią Stawską i Helunią, a Wirski z panią Misiewiczową i kucharką. Szkoda
jeszcze, że nie wzięły ze sobą rondli, samowara i naftowej kuchenki!... Przed
sądem spotkaliśmy powóz Wokulskiego, którym przyjechał on i adwokat.
Czekali nas przy schodach tak zabłoconych, jak gdyby przeszedł tędy batalion
piechoty - i mieli miny zupełnie spokojne. Założyłbym się nawet, że rozmawiali
o czym innym, nie o pani Stawskiej.
- O, zacny panie Wokulski, który nie wstydzisz się biednych kobiet, okrytych... -
zaczęła pani Misiewiczowa.
Ale Stach podał jej rękę, adwokat pani Stawskiej, Wirski wziął za rączkę
Helunię, a ja asystowałem Mariannie i tak weszliśmy do biura sędziego pokoju.
Sala przypomniała mi szkołę; sędzia siedział na wzniesieniu jak profesor na
katedrze, a naprzeciw niego, w dwu szeregach ławek, mieścili się oskarżeni i
świadkowie. W tej chwili tak żywo stanęły mi w pamięci młode lata; że mimo
woli rzuciłem okiem na piec, pewny, że zobaczę woźnego z rózgą i ławkę, na
której nas bito w skórę. Chciałem nawet przez roztargnienie krzyknąć: „Póki
życia, nie będę, panie profesorze!...”, alem się w porę opamiętał.
Zaczęliśmy rozsadzać nasze damy w ławkach i spierać się przy tej okazji z
Żydkami, którzy, jak mi to później objaśniono, są najcierpliwszymi audytorami
spraw sądowych, szczególniej o kradzież i oszustwo. Znaleźliśmy nawet miejsce
dla poczciwej Marianny, która usiadłszy zrobiła taką minę, jakby miała zamiar
przeżegnać się i zmówić pacierz.
Wokulski, nasz adwokat i ja uplanowaliśmy się w pierwszej ławce, obok
jegomości z rozerwanym paltotem i podbitym okiem, na którego brzydko
spoglądał jeden z obecnych rewirowych.
„Pewnie znowu jakiś zatarg z policją” - pomyślałem.
461
Nagle usta same otworzyły mi się z podziwu; ujrzałem bowiem przed katedrą
sędziego pokoju całą gromadę znanych mi osób. Na lewo od stołu - pani
Krzeszowska, jej robaczywy adwokat i ten hultaj Maruszewicz, a na prawo dwaj
studenci. Jeden z nich odznaczał się bardzo wytartym mundurem i niezwykle
obfitą wymową; drugi miał jeszcze mocniej wytarty mundur, kolorowy szalik na
szyi i wyglądał, dalibóg, jak emigrant z przedpogrzebowego domu.
Przypatrzyłem mu się lepiej. Tak, to on, to jest ten sam mizerny młody
człowiek, który podczas pierwszej bytności Wokulskiego u pani Stawskiej rzucił
baronowej śledzia na głowę. Kochany chłopak!... Ale też nie zdarzyło mi się
widzieć nic równie chudego i żółtego...
W pierwszej chwili myślałem, że między tymi przyjemnymi młodzieńcami i
baronową toczy się proces właśnie o owego śledzia. Wnet jednak przekonałem
się, że chodzi o co innego, że mianowicie pani Krzeszowska zostawszy
właścicielką domu chce z niego wyrzucić swoich najzapamiętalszych wrogów, a
zarazem najniewypłacalniejszych lokatorów.
Sprawa między baronową a młodymi ludźmi w tej chwili dosięgła najwyższego
punktu.
Jeden ze studentów, ładny chłopak z wąsikami i faworytami, wspinając się na
palcach albo opadając na obcasy opowiadał coś sędziemu; przy czym prawą
ręką wykonywał okrągłe ruchy, a lewą kokieteryjnie zakręcał wąsik, wysoko
podnosząc mały palec, ozdobiony pierścionkiem bez oczka.
Drugi młodzieniec milczał posępnie i krył się za kolegę. W postawie jego
zauważyłem pewną osobliwość: przyciskał on do piersi obie ręce, a dłonie
rozłożył w taki sposób, jakby w nich trzymał książkę albo obrazek.
- Więc jak się panowie nazywacie? - spytał sędzia.
- Maleski - odparł z ukłonem właściciel faworytów - i Patkiewicz... - dodał
wskazując gestem pełnym dystynkcji na ponurego towarzysza.
- A trzeci pan gdzie?
- Jest cierpiący - odparł krygując się pan Maleski. - Jest to nasz sublokator i
zresztą bardzo rzadko mieszka z nami.
- Jak to? Bardzo rzadko mieszka? Gdzież on siedzi w dzień?
- W uniwersytecie, w prosektorium, czasem na obiedzie.
- No, a w nocy?
- Pod tym względem mogę panu sędziemu dać tylko poufne objaśnienia.
- A gdzież on zapisany w księgi?
- O, zapisany jest ciągle w naszym domu, ponieważ nie chciałby robić władzom
subiekcji - objaśnił pan Maleski z miną lorda.
Sędzia zwrócił się do pani Krzeszowskiej.
- Cóż, pani wciąż nie chce trzymać tych panów?
- Za żadne skarby! - jęknęła pani baronowa. - Po całych nocach ryczą, tupią,
pieją, gwiżdżą... Nie ma służącej w domu, której by nie zwabiali do siebie...
Ach, Boże!... - krzyknęła odwracając głowę.