Выбрать главу

- Przeżegnaj się pan, panie radco - ja mówię - jaki sklep?

Poczciwy radca był już po szóstym kuflu, więc zaczyna się śmiać i mówi :

- Phy! ja się przeżegnam, ale panu to się i przeżegnać nie pozwolą, jak z

chrześcijańskiego chleba przejdziesz na żydowską chałę; wszak ci to; jak

gadają, Żydzi wasz sklep kupili...

Myślałem, że dostanę apopleksji.

- Panie radco - mówię - jesteś pan zbyt poważnym człowiekiem, ażebyś nie miał

powiedzieć, skąd ta wiadomość.

471

- Całe miasto gada - odparł radca - a zresztą niech obecny tu pan Szprot pana

objaśni.

- Panie Szprot - mówię kłaniając się - nie chciałbym ubliżyć panu, tym więcej,

że żądałem od pana satysfakcji, a pan odmówiłeś mi jej jak hultaj... Jak hultaj,

panie Szprot... Oświadczam panu jednak, że albo powtarzasz, albo sam

fabrykujesz plotki...

- Co to jest?!... - wrzasnął Szprot, znowu jak niegdyś bijąc pięścią w stół. -

Odmówiłem, gdyż nie jestem od dawania satysfakcji panu ani nikomu. Z tym

wszystkim powtarzam, że sklep wasz kupują Żydzi...

- Jacy Żydzi?

- Diabeł ich wie: Szlangbaumy, Hundbaumy, czy ja ich zresztą znam!...

Taka mnie porwała wściekłość, żem kazał przynieść piwa, a radca Węgrowicz

mówi :

- Z tymi Żydami to może być kiedyś głupia awantura. Tak nas duszą, tak nas ze

wszystkich miejsc wysadzają, tak nas wykupują, że trudno poradzić z nimi. Już

my ich nie przeszachrujemy, to darmo, ale jak przyjdzie na gołe łby i pięści,

zobaczymy, kto kogo przetrzyma...

- Pan radca ma rację! - dodał Szprot. - Tak wszystko ci Żydzi zagarniają, że w

końcu trzeba im będzie siłą odbierać, dla utrzymania równowagi. Bo zobaczcie

tylko, panowie, co się dzieje choćby z takimi kortami...

- No - mówię - jeżeli nasz sklep kupią Żydzi, to i ja się z wami połączę; jeszcze

moja pięść coś zaważy... Ale tymczasem, na miłosierdzie boskie, nie

rozpuszczajcie plotek o Wokulskim i nie drażnijcie ludzi przeciw Żydom, bo już

i bez tego panuje rozgoryczenie...

Wróciłem do domu z bólem głowy, wściekając się na cały świat. Budziłem się

kilka razy w ciągu nocy, a po każdym zaśnięciu śniło mi się, że Żydzi naprawdę

sklep nasz kupili i że ja, aby nie umrzeć z głodu, chodziłem po podwórzach z

katarynką, na której był napis: „Ulitujcie się nad biednym, starym oficerem

węgierskim!”

Dopiero z rana wpadłem na jedyną myśl prostą i rozsądną, ażeby stanowczo

rozmówić się ze Stachem i jeżeli istotnie sklep sprzedaje, wystarać się o

miejsce.

Ładna kariera po tylu latach służby! Gdyby człowiek był psem, to by mu

przynajmniej w łeb strzelili... Ale że jest człowiekiem, więc musi wycierać obce

kąty, niepewny zresztą, czy nie zbilansuje życia w rynsztoku.

Przed południem Wokulski nie był w sklepie, więc około drugiej wybrałem się

do niego. Może chory?

Idę i w bramie domu, w którym mieszka, wpadam na doktora Szumana. Gdy

powiedziałem mu, że chcę odwiedzić Stacha, odparł :

- Nie chodź pan tam. Jest rozdrażniony i lepiej zostawić go w spokoju. Zajdź

pan lepiej do mnie na herbatę... A propos, czy ja mam pańskie włosy?

- Zdaje mi się - odpowiedziałem - że niedługo oddam panu moje włosy razem ze

skórą.

472

- Chcesz się pan wypchać?

- Powinien bym, bo świat jeszcze nie widział podobnego mi głupca:

- Pociesz się pan - odparł Szuman - są głupsi. Ale o cóż to chodzi?

- Mniejsza, o co mnie chodzi, ale słyszałem, że Stach sklep sprzedaje Żydom...

No, a ja już do nich w służbę nie pójdę.

- Cóż to, czy i pana ogarnia antysemityzm?

- Nie; ale co innego nie być antysemitą, a co innego służyć Żydom.

- Któż więc im będzie służył?... Bo ja, choć jestem Żyd, także nie wdzieję liberii

tych parchów. Zresztą - dodał - skądże panu takie myśli przychodzą? Jeżeli

sklep zostanie sprzedany, pan będziesz miał świetną posadę przy spółce handlu

z cesarstwem...

- Niepewna to ta spółka - wtrąciłem.

- Bardzo niepewna - odpowiedział Szuman - bo za mało w niej Zydów, a za

wielu magnatów. Ale pana i to nie obchodzi, bo... Tylko nie wydaj mnie z

sekretu... Otóż pana to nic nie obchodzi, co się stanie ze sklepem i spółką, gdyż

Wokulski zapisał panu dwadzieścia tysięcy rubli...

- Mnie?... zapisał?... cóż to znaczy?... - wykrzyknąłem zdziwiony.

Akurat weszliśmy do mieszkania Szumana i doktor kazał podać samowar.

- Co znaczy ten zapis? - spytałem, trochę nawet zaniepokojony.

- Zapis... zapis!... - mruczał Szuman chodząc po pokoju i pocierając sobie tył

głowy. - Co znaczy? nie wiem, dość, że Wokulski zrobił go. Widocznie chce

być przygotowany na wszelki wypadek jako rozsądny kupiec!...

- Czyby znowu pojedynek?...

- Eh! cóż znowu... Wokulski za dużo ma rozumu, ażeby dwa razy popełniał to

samo głupstwo. Tylko, kochany panie Rzecki, kto z taką babą ma do czynienia,

ten musi być przygotowany...

- Z jaką babą?... z panią Stawską?... - spytałem.

- Co za pani Stawska! - mówił doktór. - Tu chodzi o grubszą rybkę, o pannę

Łęcką, w którą ten wariat wdeptał bez ratunku. Już zaczyna poznawać, jakie to

ziółko, cierpi, gryzie się, ale oderwać się od niej nie może. Najgorsza rzecz

spóźnione amory, osobliwie, kiedy trafią na takiego diabła jak Wokulski.

- Cóż się znowu stało? Przecie wczoraj był w ratuszu na balu?

- Właśnie był dlatego, że ona była, a i ja tam byłem dlatego, że oni oboje byli.

Ciekawa historia! - mruknął doktór.

- Czy nie mógłbyś pan mówić jaśniej? - spytałem niecierpliwie.

- Dlaczegóż by nie, tym bardziej że wszyscy widzą to samo - mówił doktór. -

Wokulski szaleje za panną, ona go bardzo mądrze kokietuje, a wielbiciele...

czekają.

Awantura - ciągnął Szuman, precz chodząc po pokoju i trąc sobie głowę. -

Dopóki panna Izabela była bez grosza i bez konkurenta, pies do nich nie

zaglądał. Ale gdy znalazł się Wokulski, bogaty, z wielką reputacją i stosunkami,

które nawet przeceniają, dokoła panny Łęckiej zgromadził się taki rój więcej lub

mniej głupich, wyniszczonych i ładnych kawalerów, że przecisnąć się między

473

nimi nie można. A każdy wzdycha, przewraca oczy, szepcze tkliwe półsłówka,

czule za rączkę ściska w tańcu...

- I cóż ona na to?

- Marna kobieta! - rzekł doktór machając ręką. - Zamiast gardzić hołotą, która ją

w dodatku po kilka razy opuszczała, ona upaja się ich towarzystwem. Wszyscy

to widzą, a co najgorsze - widzi sam Wokulski...

- Więc dlaczego, do diabła, nie puści jej?... Już kto jak kto, ale chyba on kpić ze

siebie nie pozwoli.

Podano samowar; Szuman odprawił służącego i nalał herbatę.

- Widzisz pan - rzekł - on by ją niezawodnie puścił, gdyby mógł oceniáć rzeczy

rozsądnie. Była taka chwila wczoraj na balu, że w naszym Stachu obudził się

lew i kiedy przyszedł do panny Łęckiej, ażeby z nią zamienić parę wyrazów,

przysiągłbym, że jej powie: „Dobranoc pani, już poznałem jej karty i ogrywać

się nimi nie pozwolę!” Taką miał minę, kiedy szedł do niej. Ale i cóż z tego?...

Panna raz spojrzała, szepnęła, ścisnęła go za rękę i mój Stach był taki

szczęśliwy przez całą noc, taki szczęśliwy, że... dziś miałby ochotę w łeb sobie

wypalić, gdyby nie czekał na drugie spojrzenie, szept i uścisk ręki... Nie widzi,

cymbał, że ona zupełnie takimi samymi słodyczami obdzielała dziesięciu, nawet

w znakomicie większych dozach.

- Cóż to za kobieta?

- Jak setki i tysiące innych. Piękna, rozpieszczona, ale bez duszy. Dla niej

Wokulski tyle wart, o ile ma pieniądze i znaczenie: jest dobry na męża,

naturalnie, w braku lepszego. Ale na kochanków to już ona wybierze sobie

takich, którzy do niej więcej pasują.