Выбрать главу

na ulicç zaczął:

- Żeby ta Bela raz już skończyła z Wokulskim tak albo owak...

- Zapewne wolałbyś pan: tak, ażeby zostać jednym z przyjaciół domu? Ale to się

na nic nie zdało - rzekła pani Wąsowska.

- Bardzo proszę, moja pani - odparł z oburzeniem. - To nie mój fach...

Zostawiam to Starskiemu i jemu podobnym...

- Więc cóż panu zależy na tym, ażeby Bela skończyła?

- Bardzo wiele. Dałbym sobie głowę uciąć, że Wokulski zna jakąś ważną

tajemnicę naukową, ale jestem pewny, że nie odkryje mi jej, dopóki sam będzie

w takiej gorączce... Ach, te kobiety z ich obrzydliwą kokieterią...

- Wasza jest mniej obrzydliwa? - spytała pani Wąsowska.

- Nam wolno.

- Wam wolno... pyszny sobie!... - oburzyła się. - I to mówi człowiek postępowy,

w wieku emancypacji!.:.

- Niech licho weźmie emancypację! - odparł Ochocki. - Piękna emancypacja.

Wy chciałybyście mieć wszystkie przywileje: męskie i kobiece, a żadnych

obowiązków... Drzwi im otwieraj, ustępuj im miejsca, za które zapłaciłeś,

kochaj się w nich, a one...

- Bo my jesteśmy waszym szczęściem - odpowiedziała drwiąco pani Wąsowska.

- Co to za szczęście?... Sto pięć kobiet przypada na stu mężczyzn, więc czym się

tu drożyć?

- Toteż pańskie wielbicielki, garderobiane, zapewne nie drożą się.

- Naturalnie! Ale najnieznośniejsze są wielkie damy i służące z restauracji. Co

to za wymagania, jakie grymasy!...

494

- Zapominasz się pan - rzekła dumnie pani Wąsowska.

- No, to pocałuję w rączkę - odparł, natychmiast wykonując swój zamiar.

- Proszę nie całować w tę rękę...

- Więc w tamtą...

- A co, nie powiedziałam, że przed wieczorem pocałujesz mnie pan w obie ręce?

- Ach, jak Boga kocham!... Nie chcę być u pani na obiedzie... tu wysiadam...

- Zatrzymaj pan powóz.

- Po co?...

- No, jeżeli chcesz tu wysiąść...

- Właśnie, że tu nie wysiądę... O, ja nieszczęśliwy z takim podłym

usposobieniem!...

Wokulski przychodził do państwa Łęckich co kilka dni i najczęściej zastawał

tylko pana Tomasza, który witał go z ojcowską czułością, a następnie po parę

godzin rozmawiał o swoich chorobach lub o swoich interesach dając z lekka do

zrozumienia, że uważa go już za członka rodziny.

Panny Izabeli zazwyczaj nie było wtedy w domu: była u hrabiny ciotki, u

znajomych albo w magazynach. Jeżeli zaś Wokulski trafił szczęśliwie,

rozmawiali ze sobą krótko i o rzeczach obojętnych, gdyż panna Izabela nawet i

wówczas albo wybierała się gdzieś, albo u siebie przyjmowała wizyty.

W parę dni po odwiedzinach pani Wąsowskiej Wokulski zastał pannę Izabelę.

Podając mu rękę, którą jak zwykle z religijną czcią ucałował, rzekła:

- Wie pan, że z prezesową jest bardzo niedobrze...

Wokulski stropił się.

- Biedna, zacna staruszka... Gdybym był pewny, że moje przybycie nie

przestraszy jej, pojechałbym... Czy aby ma opiekę?

- O tak - odparła panna Izabela. - Są tam baronostwo Dalscy rzekła z uśmiechem

- bo Ewelinka już wyszła za barona. Jest Fela Janocka i... Starski...

Twarz jej oblał lekki rumieniec i umilkła.

„Oto skutki mego nietaktu - pomyślał Wokulski. - Spostrzegła, że ten Starski

wydaje mi się niesmacznym, i teraz miesza się na lada wspomnienie o nim.

Jakże to podle z mojej strony!”

Chciał powiedzieć coś życzliwego o Starskim, ale uwięzły mu wyrazy. Aby

więc przerwać kłopotliwe milczenie, rzekł:

- Gdzież w tym roku wybiorą się państwo na lato?

- Czy ja wiem? Ciotka Hortensja jest trochę słaba, więc może pojedziemy do

niej do Krakowa. Ja jednak, muszę przyznać, miałabym ochotę do Szwajcarii,

gdyby to ode mnie zależało.

- A od kogóż? - spytał Wokulski.

- Od ojca... Zresztą, czy ja wiem, co się jeszcze stanie? - odpowiedziała

rumieniąc się i spoglądając na Wokulskiego w sposób jej tylko właściwy.

- Przypuściwszy, że wszystko stanie się według woli pani rzekł - czy mnie

przyjęłaby pani za towarzysza?...

- Jeżeli pan zasłuży...

495

Powiedziała to takim tonem, że Wokulski stracił władzę nad sobą, już nie

wiadomo po raz który w tym roku.

- Czym ja mogę zasłużyć na łaskę pani? - spytał biorąc ją za rękę. - Chyba

litość... Nie, nie litość. Jest to uczucie równie przykre dla ofiarowującego, jak i

dla przyjmującego. Litości nie chcę. Ale niech pani tylko pomyśli, co ja pocznę,

tak długo nie widząc pani? Prawda, że i dziś widujemy się bardzo rzadko; pani

nawet nie wie, jak wlecze się czas tym, którzy czekają... Ale dopóki mieszka

pani w Warszawie, mówię sobie: zobaczę ją pojutrze... jutro... Zresztą mogę

zobaczyć każdej chwili, jeżeli nie panią, to przynajmniej ojca, Mikołaja, a

choćby ten dom...

Ach, mogłaby pani spełnić uczynek miłosierny i jednym słowem zakończyć -

nie wiem... moje cierpienia czy przywidzenia... Wszak zna pani to zdanie, że

najgorsza pewność jest lepsza od niepewności...

- A jeżeli pewność nie jest najgorsza?... - spytała panna Izabela nie patrząc mu

w oczy.

W przedpokoju zadzwoniono, a po chwili Mikołaj podał bilety panów

Rydzewskiego i Pieczarkowskiego.

- Proś - rzekła panna Izabela.

Do salonu weszli dwaj bardzo eleganccy młodzi ludzie, z których jeden

odznaczał się cienką szyją i dość wyraźną łysiną, a drugi powłóczystymi

spojrzeniami i subtelnym sposobem mówienia. Weszli rzędem, jeden obok

drugiego; trzymając kapelusze na tej samej wysokości. Jednakowo ukłonili się,

jednakowo usiedli, jednakowo założyli nogę na nogę, po czym pan Rydzewski

zaczął pracować nad utrzymaniem swojej szyi w kierunku pionowym, a pan

Pieczarkowski zaczął mówić bez wytchnienia.

Mówił o tym, że obecnie świat chrześcijański obchodzi wielki post za pomocą

rautów, że przed wielkim postem był karnawał, w czasie którego bawiono się

wyjątkowo dobrze, i że po wielkim poście nastąpi czas najgorszy, w którym nie

wiadomo, co robić. Następnie zakomunikował pannie Izabeli, że podczas

wielkiego postu obok rautów odbywają się odczyty, na których można bardzo

przyjemnie czas spędzać, jeżeli się siedzi obok znajomych dam, i że

najwykwintniejsze przyjęcia w tym poście są u państwa Rzeżuchowskich.

- Coś zachwycającego, coś oryginalnego!... powiadam pani - mówił. - Kolacja,

rozumie się, jak zwykle: ostrygi, homary, ryby, zwierzyna, ale na zakończenie,

dla amatorów, wie pani co?... Kasza!... Prawdziwa kasza... jakaż to?...

- Tatarska - wtrącił pierwszy i ostatni raz pan Rydzewski.

- Nie tatarska, ale tatarczana. Coś cudownego, coś bajecznego!... Każde ziarnko

wygląda tak, jakby oddzielnie gotowane... Formalnie zajadamy się nią: ja,

książę Kiełbik, hrabia Śledziński... Coś przechodzącego wszelkie pojęcie...

Podaje się zwyczajnie, na srebrnych półmiskach.

Panna Izabela z takim zachwytem patrzyła na mówiącego, w taki sposób każdy

jego wyraz podkreślała ruchem, uśmiechem lub spojrzeniem, że Wokulskiemu

496

zaczęło robić się ciemno w oczach. Więc wstał i pożegnawszy towarzystwo

wybiegł na ulicę.

„Nie rozumiem tej kobiety! - pomyślał. - Kiedy ona jest sobą, z kim ona jest

sobą?...”

Ale po przejściu paruset kroków na mrozie ochłonął.

„W rezultacie - myślał - cóż w tym nadzwyczajnego? Musi żyć z ludźmi, do

których nawykła; a jeżeli z nimi żyje, musi słuchać ich błazeńskiej rozmowy. Co

ona zaś temu winna, że jest piękna jak bóstwo i że dla każdego jest bóstwem?...

Chociaż:.. gust do podobnego towarzystwa... Ach, jakiż ja jestem nikczemny,

zawsze i zawsze nikczemny!..”

Ile razy po wizycie u panny Izabeli jak dokuczliwe muchy rzucały się na niego

wątpliwości, biegł do pracy. Przeglądał rachunki, uczył się angielskich słówek,