- Bo oni są parchy. Ale ich system jest wielki: on triumfuje, kiedy wasz
bankrutuje.
- A gdzież on siedzi, ten nowy system?
- W umysłach, które wyszły z masy żydowskiej, ale wzbiły się do szczytów
cywilizacji. Weź pan Heinego, Börnego, Lassalle'a, Marksa, Rotszylda,
502
Bleichrödera, a poznasz nowe drogi świata. To Żydzi je utorowali: ci
pogardzani, prześladowani, ale cierpliwi i genialni.
Rzecki przetarł oczy; zdawało mu się, że śni na jawie. Wreszcie rzekł po chwili:
- Wybacz, doktór, ale... czy pan nie żartujesz ze mnie?... Pół roku temu
słyszałem od pana coś zupełnie innego...
- Pół roku temu - odparł rozdrażniony Szuman - słyszałeś pan protesty przeciw
starym porządkom, a dziś słyszysz nowy program. Człowiek nie jest ostrygą,
która tak przyrasta do swojej skały, że dopiero trzeba ją nożem odrywać.
Człowiek patrzy dokoła siebie, myśli, sądzi i w rezultacie odpycha dawne
złudzenia przekonawszy się, że są złudzeniami... Ale pan tego nie pojmujesz ani
Wokulski... Wszyscy bankrutujecie, wszyscy... Całe szczęście, że wasze miejsca
zajmują świeże siły.
- Nic pana nie rozumiem.
- Zaraz mnie pan zrozumiesz - prawił doktór gorączkując się coraz mocniej. -
Weź pan rodzinę Łęckich, co oni robili? Trwonili majątki: trwonił dziad, ojciec i
syn, któremu w rezultacie zostało trzydzieści tysięcy ocalonych przez
Wokulskiego i - piękna córka dla dopełnienia niedoborów.
A co tymczasem robili Szlangbaumowie? Pieniądze. Zbierał je dziad i ojciec,
tak że dziś syn, do niedawna skromny subiekt, za rok będzie trząsł naszym
handlem. A oni to rozumieją, bo stary Szlangbaum jeszcze w styczniu napisał
szaradę:
„Pierwsze po niemiecku znaczy wąż, drugie roślina, wszystko do góry się
wspina...” I zaraz mi objaśnił, że to znaczy:
Szlang - Baum. Kiepska szarada, ale porządna robota - dodał śmiejąc się doktór.
Rzecki spuścił głowę. Szuman mówił dalej:
- Weź pan księcia, co on robi? Wzdycha nad „tym nieszczęśliwym krajem”, i
tyle. A pan baron Krzeszowski? Myśli, ażeby wydobyć pieniądze od żony. A
baron Dalski? Usycha ze strachu, ażeby go nie zdradziła żona. Pan Maruszewicz
poluje na pożyczki, a gdzie nie może pożyczyć, tam wykpiwa; zaś pan Starski
siedzi przy dogorywającej babce, ażeby podsunąć jej do podpisania testament
ułożony według jego myśli.
Inni, więksi i mniejsi panowie, przeczuwając, że cały interes Wokulskiego
przejdzie w ręce Szlangbauma, już składają mu wizyty. Nie wiedzą, biedaki! że
on co najmniej o pięć procent zniży im dochody... Najmądrzejszy zaś z nich,
Ochocki, zamiast wyzyskać lampy elektryczne swego systemu, myśli o
machinach latających. Ba!... zdaje mi; się, że od kilku dni radzi o nich z
Wokulskim. Zawsze znajdzie swój swego: marzyciel marzyciela...
- No, już chyba Stachowi nie będziesz doktór nic zarzucał - przerwał
niecierpliwie Rzecki.
- Nic, oprócz tego, że nigdy nie pilnował fachu, a zawsze gonił za mrzonkami.
Będąc subiektem chciał zostać uczonym, a zacząwszy uczyć się postanowił
awansować na bohatera. Majątek zrobił nie dlatego, że był kupcem, ale że
oszalał dla panny Łęckiej; a dziś, kiedy jej dosięga, co wreszcie bardzo jest
503
niepewne, już zaczyna naradzać się z Ochockim... Słowo honoru, nie pojmuję: o
czym finansista może rozmawiać z takim Ochockim?... Lunatycy!...
Rzecki szczypał się w nogę, ażeby doktorowi nie zrobić awantury.
- Uważa pan - odezwał się po chwili - przyszedłem do pana w sprawie już nie
tylko Wokulskiego, ale kobiety... Kobiety, panie Szuman, a przeciw tym nic pan
chyba nie znajdziesz do powiedzenia.
- Wasze kobiety są akurat tyle warte co i mężczyźni. Wokulski za dziesięć lat
mógłby być milionerem i potęgą w tym kraju, ale ponieważ związał losy swoje z
panną Łęcką, więc sprzedał sklep doskonale procentujący, rzuci spółkę, wcale
nie gorszą od sklepu, a potem strwoni majątek. Albo ten Ochocki!... Inny, na
jego miejscu, już pracowałby nad oświetleniem elektrycznym, skoro udał mu się
wynalazek. Tymczasem on hula po Warszawie z tą ładną panią Wąsowską, dla
której więcej znaczy dobry tancerz aniżeli największy wynalazca
Żyd zrobiłby inaczej Gdyby był elektrotechnikiem, znalazłby sobie kobietę,
która albo siedziałaby z nim w pracowni, albo - handlowała elektrycznością. A
gdyby był finansistą, jak Wokulski, nie kochałby się na oślep, tylko szukałby
żony bogatej. Wreszcie może by wziął ubogą i piękną, ale wtedy musiałyby
procentować jej wdzięki. Ona prowadziłaby mu salon, zwabiała gości,
uśmiechałaby się do możnych, romansowałaby z najmożniejszymi, słowem, na
wszelki sposób popierałaby interes firmy, zamiast ją gubić.
- I w tym wypadku byłeś pan przed pół rokiem innego zdania - wtrącił Rzecki.
- Nie przed pół rokiem, ale przed dziesięcioma laty. Ba! trułem się po śmierci
narzeczonej, ale to właśnie jeden więcej argument przeciw waszemu
systematowi. Dziś aż cierpnę, kiedy pomyślę, że albo mogłem umrzeć, licho wie
po co, albo ożenić się z kobietą, która strwoniłaby mi majątek.
Rzecki podniósł się z krzesła.
- Więc teraz - rzekł - ideałem pańskim jest Szlangbaum.
- Ideałem nie, ale dzielnym człowiekiem.
- Który wydobył rachunki sklepowe...
- Ma do tego prawo. Wszak od lipca zostanie właścicielem.
- A tymczasem demoralizując kolegów, swoich przyszłych subiektów?...
- On ich rozpędzi!...
- I ten pański ideał, kiedy prosił Stacha o posadę, to już wówczas myślał o
zagarnięciu naszego sklepu?
- Nie zagarnia, tylko kupuje! - zawołał doktór. - Może wolałbyś pan, ażeby
sklep zmarniał nie znalazłszy nabywcy?... I kto z was mądrzejszy: pan, który po
kilkudziesięciu latach nie masz nic, czy on, który w ciągu roku zdobywa taką
fortecę, nikomu notabene nie robiąc krzywdy, a Wokulskiemu płacąc
gotówką?...
- Może masz pan rację, ale mnie jakoś się to nie wydaje - mruknął Rzecki
potrząsając głową.
- Nie wydaje się panu, bo należysz do tych, co sądzą, że ludzie jak kamienie
muszą porastać mchem nie ruszając się z miejsca. Dla pana Szlangbaumy
504
zawsze powinni być subiektami, Wokulscy zawsze pryncypałami, a Łęccy
zawsze jaśnie wielmożnymi... Nie, panie! Społeczeństwo jest jak gotująca się
woda: co wczoraj było na dole, dziś pędzi w górę...
- A jutro znowu spada na dół - zakończył Rzecki. - Dobranoc, doktorze.
Szuman ścisnął go za rękę.
- Gniewasz się pan?
- Nie... Tylko nie wierzę w ubóstwienie pieniędzy.
- To stan przejściowy.
- A któż panu zaręczy, że marzycielstwo Wokulskich albo Ochockich nie jest
stanem przejściowym? Machina latająca śmieszna to rzecz na pozór, ale tylko na
pozór; wiem coś o jej wartości, bo przez całe lata tłomaczył mi to Stach. Lecz
gdyby takiemu na przykład Ochockiemu udało się ją zbudować, pomyśl pan, co
byłoby więcej warte dla świata: czy spryt Szlangbaumów, czy marzycielstwo
Wokulskich i Ochockich?
- Tere-fere - przerwał doktór. - Już ja na tych godach nie będę.
- Ale gdybyś pan był, musiałbyś chyba trzeci raz zmienić program.
Doktór zmieszał się...
- No, co tam - rzekł. - Jakiż to interes miałeś pan do mnie?
- Tej biednej Stawskiej... Ona naprawdę zakochała się w Wokulskim.
- Ehe!... takimi sprawami już mógłbyś pan mnie nie zajmować - ofuknął go
doktór. - Kiedy jedni zbogacają się i rosną w siłę, a inni bankrutują, on mi
zawraca głowę amorami jakiejś pani Stawskiej. Nie trzeba było bawić się w
swata!...
Rzecki opuścił doktora tak zmartwiony, że nawet nie uważał na brutalność jego
ostatnich słów.
Dopiero na ulicy spostrzegł się i uczuł żal do Szumana.
„Ot, przyjaźń żydowska!” - mruknął.