osoby mające wstręt do myszy, która jest zupełnie niewinnym stworzeniem,
albo nawet do poziomek, które są wcale smaczne. (Kiedy to ja jadłem
poziomki?... Aha, w końcu września roku zeszłego w Zasławku.... Zabawna
miejscowość ten Zasławek; ciekawym, czy jeszcze żyje prezesowa i czy ma
wstręt do śmierci?...)
Bo cóż to jest obawa śmierci?... Złudzenie! Umrzeć jest to nie być nigdzie, nic
nie czuć i o niczym nie myśleć. W iluż ja miejscach dziś nie jestem: nie jestem
w Ameryce, w Paryżu, na księżycu, nie jestem nawet w moim sklepie i nic mnie
nie trwoży. A o ilu ja rzeczach nie myślałem przed chwilą i o ilu nie myślę?
Myślę tylko o jakiejś jednej rzeczy, a nie myślę o miliardzie innych rzeczy, nie
wiem nawet o nich i nic mnie to nie obchodzi.
Cóż więc może być przykrego w tym, że nie będąc w milionie miejsc, tylko w
jakimś jednym, i nie myśląc o miliardzie rzeczy, tylko o jakiejś jednej, przestanę
być i w tym jednym miejscu i myśleć o tej jednej rzeczy?... Istotnie, obawa
śmierci jest najkomiczniejszym złudzeniem, jakiemu od tylu wieków ulega
ludzkość. Dzicy boją się piorunu, huku broni palnej, nawet zwierciadła; a my,
niby to ucywilizowani, lękamy się śmierci!...”
Wstał, wyjrzał przez okno i z uśmiechem przypatrywał się ludziom, którzy
gdzieś biegli, kłaniali się sobie, asystowali damom. Przypatrywał się ich
gwałtownym ruchom, wielkiemu zainteresowaniu, bezświadomej szarmanterii
mężczyzn, automatycznej kokieterii kobiet, obojętnym minom dorożkarzy, męce
ich koni i nie mógł oprzeć się uwadze, że całe to życie, pełne niepokoju i
udręczeń, jest kapitalnym głupstwem.
Tak przesiedział cały dzień. Następnego przyszedł Rzecki i przypomniał mu, że
dziś jest dzień pierwszego kwietnia i że panu Łęckiemu trzeba zapłacić dwa
tysiące pięćset rubli procentów.
- A prawda - odparł Wokulski. - Odwieź mu tam...
- Myślałem, że sam odwieziesz.
- Nie chce mi się...
Rzecki kręcił się po pokoju, chrząkał, nareszcie rzekł:
- Pani Stawka jest jakaś markotna. Może byś ją odwiedził?
- A prawda, że już dawno u niej nie byłem. Pójdę wieczorem.
Odebrawszy taką odpowiedź Rzecki już nie zatrzymywał się. Bardzo czule
pożegnał Wokulskiego, wpadł do sklepu po pieniądze, potem siadł w dorożkę i
kazał jechać do pani Misiewiczowej.
- Przybiegłem tylko na chwilę, bo mam załatwić pilny interes - zawołał
uradowany. - Wie pani, Stach będzie tu dzisiaj... Zdaje mi się (ale mówię to pani
w największej tajemnicy), że Wokulski już stanowczo zerwał z Łęckimi...
- Czyby tak?... - rzekła pani Misiewiczowa składając ręce.
- Jestem prawie pewny, ale... żegnam panią... Stach będzie dziś wieczorem...
Istotnie, Wokulski był wieczorem i co ważniejsza, zaczął bywać każdego
wieczora. Przychodził dosyć późno, kiedy Helunia już spała, a pani
517
Misiewiczowa odchodziła do swego pokoju, i z panią Stawską przepędzał po
parę godzin. Zwykle milczał i słuchał jej opowiadań o sklepie Milerowej albo o
brukowych wypadkach. Sam odzywał się rzadko, a wtedy wypowiadał
aforyzmy; nawet nie mające związku z tym, co do niego mówiono.
Raz rzekł bez powodu:
- Człowiek jest jak ćma: na oślep rwie się do ognia, choć go boli i choć się w
nim spali. Robi to jednak dopóty - dodał po namyśle dopóki nie oprzytomnieje. I
tym różni się od ćmy...
„Mówi o pannie Łęckiej!...” - pomyślała pani Stawka i serce jej spieszniej
uderzyło.
Innym razem opowiedział jej dziwaczną historię:
- Słyszałem o dwu przyjaciołach, z których jeden mieszkał w Odessie, a drugi w
Tobolsku; nie widzieli się kilka lat i bardzo tęsknili za sobą.
Nareszcie przyjaciel tobolski, nie mogąc wytrzymać dłużej, postanowił zrobić
odeskiemu niespodziankę i nie uprzedzając go pojechał do Odessy. Nie zastał go
jednak w domu, ponieważ jego przyjaciel odeski, również stęskniony, pojechał
do Tobolska...
Interesa nie pozwoliły im zetknąć się w czasie powrotu. Zobaczyli się więc
dopiero po kilku latach i wie pani, co się pokazało?..
Pani Stawska podniosła na niego oczy.
- Oto obaj, szukając się, tego samego dnia zjechali się w Moskwie, stanęli w
tym samym hotelu i w sąsiednich numerach. Los czasami mocno żartuje z
ludzi...
- W życiu chyba nieczęsto się tak trafia... - szepnęła pani Stawska.
- Kto wie?... Kto wie?... - odparł Wokulski.
Pocałował ją w rękę i wyszedł zamyślony.
„Z nami tak nie będzie!...” - pomyślała, głęboko wzruszona.
Podczas wieczorów przepędzanych w domu pani Stawskiej Wokulski
stosunkowo był najbardziej ożywiony, trochę jadł i rozmawiał.
Lecz przez resztę dnia zapadał w apatię. Prawie nie jadł, tylko wypijał mnóstwo
herbaty, nie zajmował się interesami, nie był na kwartalnym posiedzeniu spółki,
nic nie czytał, a nawet nie myślał. Zdawało mu się, że potęga, której nie umiałby
nazwać, wyrzuciła go poza obręb wszelkich spraw, nadziei, pragnień i że jego
życie, podobne dziś do martwego ciężaru, toczy się wśród pustki.
„Przecież w łeb sobie nie wypalę - myślał. - Gdybym choć zbankrutował, ale
tak!... Pogardzałbym sam sobą, gdyby z tego świata miała mnie wymieść
spódnica... Trzeba było zostać w Paryżu... Kto wie, czy już dziś nie posiadałbym
broni, która prędzej czy później wytępi potwory z ludzką twarzą.”
Rzecki odgadując, co się z nim dzieje, zachodził w różnych porach dnia i
próbował wciągnąć go w rozmowę. Ale ani stan pogody, ani handel, ani
polityka nie obchodziły Wokulskiego. Raz się tylko ożywił, gdy pan Ignacy
zrobił wzmiankę, że Milerowa prześladuje panią Stawską.
- O cóż jej chodzi?
518
- Może zazdrości, że bywasz u pani Stawskiej, że jej płacisz dobrą pensję.
- Uspokoi się Milerowa - rzekł Wokulski - jak oddam sklep Stawskiej, a ją
zrobię kasjerką.
- Bój się Boga, dajże spokój!... - zawołał przestraszony Rzecki. - Zgubiłbyś tym
panią Stawską.
Wokulski zaczął chodzić.
- Masz rację. Ale swoją drogą, jeżeli baby kłócą się, trzeba je rozdzielić...
Namów Stawską, ażeby sama na siebie założyła sklep, a my jej dostarczymy
funduszów. Od razu o tym myślałem, a teraz widzę, że nie warto dłużej
odkładać.
Pan Ignacy, naturalnie, w tej chwili pobiegł do swoich pań i zawiadomił je o
wielkiej nowinie.
- Nie wiem, czy nam wypada przyjmować taką ofiarę? - odezwała się
zakłopotana pani Misiewiczowa.
- Cóż to za ofiara? - zawołał Rzecki. - Spłacicie nas panie w ciągu paru lat, i
basta. Jakże pani sądzi?... - zapytał Stawskiej.
- Zrobię tak, jak zechce pan Wokulski. Każe mi otworzyć sklep otworzę; każe
zostać u Milerowej, zostanę
- Ależ, Helenko!... - zreflektowała ją matka. - Pomyśl, na co się narażasz
mówiąc w podobny sposób?... Całe szczęście, że nas nie słyszy nikt obcy.
Pani Stawska umilkła ku wielkiemu zmartwieniu pani Misiewiczowej, którą
przerażała stanowczość córki dotychczas tak łagodnej i uległej.
Pewnego dnia Wokulski przechodząc ulicą spotkał karetę pani Wąsowskiej.
Ukłonił się i szedł dalej bez celu; wtem dopędził go służący.
- Jaśnie pani prosi...
- Co się z panem dzieje?... - zawołała piękna wdówka, gdy Wokulski zbliżył się
do powozu. - Siądź no pan, przejedziemy się po Alejach.
Wsiadł, pojechali.
- Co to znaczy? - ciągnęła pani Wąsowska. - Wyglądasz pan okropnie, już
blisko dziesięć dni nie byłeś u Beli... No, mówże pan coś!...
- Nie mam nic do powiedzenia. Nie jestem chory i nie sądzę, ażeby pannie
Izabeli były potrzebne moje wizyty.
- A jeżeli są potrzebne?
- Nigdy nie miałem tych złudzeń; dziś mniej niż kiedykolwiek.
- No, no... mój panie... mówmy jasno. Jesteś pan zazdrośnik, a to poniża