Выбрать главу

pierniczków uwielbień jeszcze musi mieć szampana... Pierniczki uwielbień to

dobry dowcip!... Ale jakiego to ona lubi szampana?... Ach, cynizmu!... Szampan

539

cynizmu - także dobry dowcip... No, przynajmniej opłaciła mi się nauka

angielskiego...”

Błąkając się bez celu, wszedł między dwa sznury zapasowych wagonów. Przez

chwilę nie wiedział: dokąd iść? - i nagle doznał halucynacji. Zdawało mu się, że

stoi we wnętrzu ogromnej wieży, która zawaliła się nie wydawszy łoskotu. Nie

zabiła go, ale otoczyła ze wszystkich stron wałem gruzów, spośród których nie

mógł się wydostać. Nie było wyjścia!...

Otrząsnął się i widzenie znikło.

„Oczywiście, morzy mnie senność - myślał. - Właściwie mówiąc nie spotkała

mnie żadna niespodzianka; wszystko można było z góry przewidzieć, ja nawet

wszystko to widziałem... Jakie ona ze mną płaskie rozmowy prowadziła!... Co ją

zajmowało?... Bale, rauty, koncerta, stroje... Co ona kochała?... Siebie. zdawało

jej się, że cały świat jest dla niej, a ona po to, ażeby się bawić. Kokietowała...

ależ tak, najbezwstydniej kokietowała wszystkich mężczyzn; ze wszystkimi

kobietami walczyła o piękność, hołdy i toalety... Co robiła?... Nic.

Przyozdabiała salony. Jedyną rzeczą, za pomocą której mogła zdobyć sobie byt

materialny, była jej miłość, fałszywy towar!... A ten Starski... Cóż Starski? taki

pasożyt jak i ona... Był zaledwie epizodem w jej życiu pełnym doświadczeń. Do

niego przecież nie mogę mieć pretensji: znalazł swój swoją. Ani do niej... Tak,

to Mesalina przez imaginację!... Ściskał ją i szukał medalionu, kto chciał, nawet

ten Starski, biedak, który z powodu braku zajęcia musiał zostać uwodzicielem...

Niegdyś wierzyłem, że są tu na ziemi,

Białe anioły z skrzydłami jasnemi...

Piękne anioły!... jasne skrzydła!... Pan Molinari, pan Starski i Bóg wie ilu

jeszcze... Oto skutki znajomości kobiet z poezji !

Trzeba było poznawać kobiety nie przez okulary Mickiewiczów, Krasińskich

albo Słowackich, ale ze statystyki, która uczy, że każdy biały anioł jest w

dziesiątej części prostytutką; no i jeżeli spotkałoby cię rozczarowanie, to choć

przyjemne...”

W tej chwili rozległ się jakiś ryk: nalewano wody do kotła czy do rezerwoaru.

Wokulski przystanął. Zdawało mu się, że w tym przeciągłym i melancholijnym

dźwięku słyszy całą orkiestrę wygrywającą inwokację z Roberta Diabła. „Wy,

co spoczywacie tu, pod zimnym śmierci głazem...” Śmiech, płacz, żal, pisk,

niesforne okrzyki, wszystko to odzywało się razem, a nad wszystkim unosił się

głos potężny, pełen beznadziejnego smutku.

Byłby przysiągł, że słyszy taką orkiestrę, i znowu uległ halucynacji. Zdawało

mu się, że jest na cmentarzu, pośród otwartych grobów, z których wymykały się

wstrętne cienie. Po chwili każdy cień stawał się piękną kobietą, między którymi

ostrożnie przesuwała się panna Izabela wabiąc go ręką i spojrzeniem...

Ogarnęła go taka trwoga, że przeżegnał się, i widma znikły.

„Basta! - pomyślał - ja tu rozum stracę...”

I postanowił zapomnieć o pannie Izabeli.

540

Była już druga po północy. W biurze telegrafu paliła się lampa z zielonym

daszkiem i słychać było pukanie aparatu. Obok dworca przechadzał się jakiś

człowiek, który zdjął czapkę.

- Kiedy jedzie pociąg do Warszawy? - spytał go Wokulski.

- O piątej, wielmożny panie - odparł człowiek robiąc ruch, jakby chciał

pocałować go w rękę. - Ja, wielmożny panie, jestem...

- Dopiero o piątej!... - powtórzył Wokulski. - Końmi można... A z Warszawy o

której?

- Za trzy kwadranse. Ja, wielmożny panie...

- Za trzy kwadranse... - szepnął Wokulski. - Kwadranse... kwadranse... -

powtarzał czując, że niedokładnie wymawia literę r.

Odwrócił się od nieznajomego i wzdłuż plantu poszedł w kierunku Warszawy.

Człowiek patrzył za nim, kręcił głową i zniknął w ciemnościach.

„Kwadranse... kwadranse... - mruczał Wokulski. - Język mi kołowacieje?... Jaka

dziwna plątanina wypadków; uczyłem się, ażeby zdobyć pannę Izabelę, a

nauczyłem się, aby ją stracić... Albo i Geist. Po to zrobił wielki wynalazek, po to

powierzył mi święty depozyt, ażeby pan Starski miał jeden więcej powód do

swoich poszukiwań... Wszystkiego mnie pozbawiła, nawet ostatniej nadziei...

Gdyby w tej chwili zapytano mnie: czy ja istotnie znałem Geista? czym widział

jego dziwny metal? Nie umiałbym odpowiedzieć i już sam nie wiem, czy to nie

było złudzeniem... Ach, gdybym mógł o niej nie myśleć... Choćby przez

kilkanaście minut...

Otóż nie będę o niej myślał...”

Noc była gwiaździsta, pola ciemne, wzdłuż kolei w wielkich odstępach paliły

się sygnałowe latarnie. Wokulski idąc rowem potknął się o spory kamień i w

jednej chwili stanęły mu przed oczyma ruiny zamku w Zasławiu, kamień, na

którym siedziała panna Izabela, i jej łzy. Ale tym razem poza łzami błysnęło

spojrzenie pełne fałszu.

„Otóż nie będę o niej myślał... Pojadę do Geista, będę pracował od szóstej rano

do jedynastej w nocy, będę musiał uważać na każdą zmianę ciśnienia,

temperatury, natężenia prądu... Nie zostanie mi ani jednej chwili...”

Zdawało mu się, że ktoś za nim idzie. Odwrócił się, ale nie dojrzał nic.

Natomiast spostrzegł, że lewym okiem widzi gorzej niż prawym, co

niewymownie zaczęło go drażnić.

Chciał wrócić się do ludzi, ale uczuł, że nie zniósłby ich widoku. Już samo

nawet myślenie męczyło go, prawie bolało.

„Nie wiedziałem, że człowiekowi może ciężyć własna dusza...”- mruknął.

„Ach, gdybym mógł nie myśleć...”

Daleko na wschodzie zamajaczył blask i ukazał się wąski sierp księżyca

oblewając krajobraz niewymownie ponurym światłem. I nagle ukazało się

Wokulskiemu nowe widzenie. Był w cichym i pustym lesie; pnie sosen rosły

pochylone w dziwaczny sposób, nie odzywał się żaden ptak, wiatr nie poruszał

najmniejszej gałązki. Nie było nawet światła, tylko półmrok. Wokulski czuł, że

541

ten mrok, żal i smutek wypływał z jego serca i że to wszystko zakończy się

chyba z życiem, jeżeli się zakończy...

Spomiędzy sosen, gdziekolwiek spojrzał, przeglądały płaty szarego nieba; każdy

zamieniał się w drgającą szybę wagonu, w której widać było blady obraz panny

Izabeli w uścisku Starskiego.

Wokulski już nie mógł oprzeć się widzeniom: opanowały go, pożarły mu wolę,

skrzywiły myśl i zatruły serce. Duch jego stracił wszelką samodzielność:

rządziło nim lada rażenie, odbijające się w tysiącznych, coraz posępniejszych,

coraz boleśniejszych formach, jak echa w pustej budowli.

Znowu potknął się o kamień i ten nie znaczący fakt obudził w nim straszliwe

medytacje.

Zdawało mu się, że kiedyś, kiedyś... on sam był kamieniem, zimnym, ślepym,

nieczułym.

A gdy leżał pyszny w swojej martwocie, której największe ziemskie kataklizmy

nie zdołały ożywić, w nim czy nad nim odezwał się głos zapytujący:

„Chcesz zostać człowiekiem?”

„Co to jest człowiek?...” - odparł kamień.

„Chcesz widzieć, słyszeć, czuć?...”

„Co to jest czuć?...” „Więc czy chcesz zaznać coś zupełnie nowego? Czy chcesz

istnienia, które w jednej chwili doświadcza więcej aniżeli wszystkie kamienie w

ciągu miliona wieków?”

„Nie rozumiem - odparł kamień - ale mogę być wszystkim.”

„A jeżeli - pytał głos nadnaturalny - po tym nowym bycie pozostanie ci wieczny

żal?...”

„Co to jest żal?... Mogę być wszystkim.”

„Więc niech się stanie człowiek” - odpowiedziano.

I stał się człowiek. Żył kilkadziesiąt lat, a w ciągu nich tyle pragnął i tyle

cierpiał, że martwy świat nie zaznałby tego przez całą wieczność. Goniąc za