Выбрать главу

zajmuje głucha boleść. I wnet odparł:

„Aha, jest to budzenie się świadomości...”

Powoli w jego umyśle, dotychczas jakby zasnutym mgłą, począł zarysowywać

się obraz. Wokulski ciekawie wpatrywał się w niego i dostrzegł - sylwetkę

kobiety w objęciach mężczyzny... Obraz ten miał z początku słaby blask

fosforycznego światła, potem stał się różowym... żółtawym... zielonawym...

błękitnym... wreszcie zupełnie czarnym jak aksamit. Potem zniknął na kilka

chwil i znowu zaczął ukazywać się kolejno we wszystkich barwach, począwszy

od fosforycznej, kończąc na czarnej.

Jednocześnie ból wzmagał się.

„Cierpię, więc jestem!...” - pomyślał śmiejąc się Wokulski.

Tak upłynęło kilka dni na wpatrywaniu się już to w ów obraz zmieniający

barwę, już to w ból, który zmieniał natężenie. Czasami zupełnie ginął, pojawiał

się drobny jak atom, rósł, wypełniał serce, całą istotę, cały świat... I w chwili

556

kiedy już przekroczył wszelką miarę, znowu niknął ustępując miejsca

absolutnemu spokojowi i zdziwieniu.

Z wolna zaczęło się rodzić w duszy coś nowego: pragnienie pozbycia się i tych

bólów, i tych obrazów. Było to podobne do iskry zapalającej się na tle nocy.

Jakaś słaba otucha błysnęła Wokulskiemu.

„Czy tylko aby potrafię jeszcze myśleć?” - rzekł do siebie.

Ażeby sprawdzić to, zaczął przypominać sobie tabliczkę mnożenia, potem

mnożyć liczby dwucyfrowe przez jednocyfrowe i dwucyfrowe przez

dwucyfrowe. Nie dowierzając sobie zapisywał rezultaty działań, a potem

sprawdzał je... Mnożenia na papierze zgadzały się z pamięciowymi i Wokulski

odetchnął.

„Jeszcze nie straciłem rozumu!” - pomyślał z radością.

Zaczął wyobrażać sobie rozkład własnego mieszkania, ulice Warszawy, Paryż...

Otucha rosła; spostrzegł bowiem, że nie tylko dokładnie pamięta, ale że jeszcze

ćwiczenia te przynoszą mu pewien rodzaj ulgi. Im więcej myślał o Paryżu, im

żywiej przedstawiały mu się tamtejszy ruch, budowle, targi, muzea, tym mocniej

zacierała się sylwetka kobiety spoczywającej w objęciach mężczyzny...

Już zaczął spacerować po mieszkaniu i oczy jego przypadkowo zatrzymały się

na stosie ilustracji. Były tam kopie z galerii drezdeńskiej i monachijskiej , Don

Quichotz rysunkami Dorégo, Hogart...

Przypomniał sobie, że skazani na gilotynę najznośniej przepędzają czas

oglądając rysunki... I odtąd całe dnie schodziły mu na przeglądaniu rysunków.

Skończywszy jedną książkę, brał się do drugiej, trzeciej... i znowu powracał do

pierwszej.

Ból głuchnął; widziadła ukazywały się coraz rzadziej, otucha rosła...

Najczęściej jednak przeglądał Don Quichota, który robił na nim potężne

wrażenie.

Przypomniał sobie tę dziwną historię człowieka, przez kilkanaście lat żyjącego

w sferze poezji - tak jak on, który rzucał się na wiatraki jak on, był druzgotany -

jak on, który zmarnował życie uganiając się za ideałem kobiety - jak on, i

zamiast królewny znalazł brudną dziewkę od krów - znowu jak on!...

„A jednakże ten don Quichot był szczęśliwszy ode mnie! - myślał. - Dopiero

nad grobem zaczął budzić się ze swych złudzeń... A ja?...”

Im dłużej przypatrywał się rysunkom, im bardziej oswajał się z nimi, tym mniej

pochłaniały jego uwagę. Spoza don Quichota, Sancho Pansy i mulników

Dorégo, spoza Walki kogutówi Ulicy pijackiejHogarta coraz częściej

pokazywało mu się wnętrze wagonu, drgająca szyba, a w niej niewyraźny obraz

Starskiego i panny Izabeli...

Wtedy odrzucił ilustracje i zaczął czytać książki znane mu jeszcze z epoki

dzieciństwa albo z piwnicy Hopfera. Z niewymownym wzruszeniem odświeżał

w pamięci: Żywot św. Genowefy, Różę z Tannenburgu, Rinaldiniego, Robinsona Kruzoe, a nareszcie - Tysiąc i jedną nocy. Znowu zdawało mu się, że już nie

istnieje czas ani rzeczywistość i że jego raniona dusza uciekłszy z ziemi błądzi

557

po jakichś czarodziejskich krainach, gdzie biją tylko szlachetne serca, gdzie

podłość nie stroi się w maskę obłudy, gdzie rządzi wieczna sprawiedliwość

kojąca bóle i nagradzająca krzywdy...

I tu uderzył go jeden dziwny szczegół. Kiedy z własnej literatury wyniósł

złudzenia, które zakończyły się rozkładem jego duszy - ukojenie i spokój

znajdował tylko w literaturach obcych.

„Czy my naprawdę - myślał z trwogą - jesteśmy narodem marzycieli i czy już

nigdy nie zejdzie anioł, który by poruszył betsedejską sadzawkę obłożoną tylu

chorymi?...”

Pewnego dnia przyniesiono mu z poczty gruby pakiet.

„Z Paryża?... - rzekł. - Tak z Paryża. Ciekawym, co to?...”

Ale ciekawość jego nie była dość silną, ażeby zachęcić go do otworzenia i

przeczytania listu.

„Taki gruby list!... Komu, u licha, chce się dziś tyle pisać?”

Rzucił pakiet na biurko i w dalszym ciągu wziął się do czytania Tysiąca i jednej

nocy.

Co za rozkosz dla zmęczonego umysłu te pałace z drogich kamieni, drzewa,

których owocami były klejnoty!... Te kabalistyczne słowa, przed którymi

ustępowały mury, te cudowne lampy, dzięki którym można było zwalczać

nieprzyjaciół, przenosić się w mgnieniu oka o setki mil... A ci potężni

czarodzieje!... Co za szkoda, że taka władza dostawała się ludziom złośliwym i

nikczemnym!...

Odkładał książkę i śmiejąc się sam z siebie marzył, że on jest czarodziejem,

który posiada dwie bagatelki: władzę nad siłami natury i zdolność stawania się

niewidzialnym...

„Myślę - rzekł - że po kilku latach mojej gospodarki świat wyglądałby inaczej...

Najwięksi hultaje zmieniliby się na Sokratesów i Platonów.”

Wtem spojrzał na list paryski i przypomniał sobie Geista i jego słowa:

„Ludzkość składa się z gadów i tygrysów, między którymi ledwie jeden na całą

gromadę znajdzie się człowiek... Dzisiejsze niedole pochodzą stąd, że wielkie

wynalazki dostawały się bez różnicy ludziom i potworom... Ja nie popełnię tego

błędu i jeżeli ostatecznie znajdę metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko

prawdziwym ludziom. Niech oni choć raz zaopatrzą się w broń na swój

wyłączny użytek; niechaj ich rasa mnoży się i rośnie w potęgę...”

„Niezawodnie byłoby lepiej - mruknął - gdyby tacy Ochoccy i Rzeccy mieli siłę,

a nie Starscy i Maruszewicze...”

„To jest cel!... - myślał w dalszym ciągu. - Gdybym był młodszy... Chociaż...

No i tutaj bywają ludzie, i tu jest niemało do zrobienia...”

Zaczął znowu czytać historię z Tysiąca nocy, lecz spostrzegł, że i ona już nie

absorbuje go. Dawny ból zaczął nurtować serce, a przed oczyma coraz

wyraźniej rysowała się sylwetka panny Izabeli i Starskiego.

Przypomniał sobie Geista w drewnianych sandałach, później jego dziwny dom

otoczony murem... I nagle przywidziało mu się, że ten dom jest pierwszym

558

stopniem olbrzymich schodów, na szczycie których stoi posąg niknący w

obłokach. Przedstawiał on kobietę, której nie było widać głowy ani piersi, tylko

spiżowe fałdy sukni. Zdawało mu się, że na stopniu, którego dotykają jej nogi,

czerni się napis: „Niezmienna i czysta.” Nie rozumiał, co to jest, ale czuł, że od

stóp posągu napływa mu w serce jakaś wielkość pełna spokoju. I dziwił się, że

on, który był zdolnym doświadczać podobnego uczucia, mógł kochać czy

gniewać się na pannę Izabelę albo zazdrościć jej Starskiemu!...

Wstyd uderzył mu na twarz, choć nikogo nie było w pokoju.