Widzenie znikło. Wokulski ocknął się. Był znowu tylko człowiekiem zbolałym i
słabym, ale w jego duszy huczał jakiś potężny głos niby echo kwietniowej
burzy, grzmotami zapowiadającej wiosnę i zmartwychwstanie.
Pierwszego czerwca odwiedził go Szlangbaum. Wszedł zakłopotany; ale
przypatrzywszy się Wokulskiemu nabrał otuchy.
- Nie odwiedzałem cię do tej pory - zaczął - bo wiem, żeś był niezdrów i nie
chciałeś nikogo widywać. No, ale dzięki Bogu, już wszystko przeszło...
Kręcił się na krześle i spod oka rzucał spojrzenia na pokój; może spodziewał się
znaleźć w nim więcej nieładu.
- Masz jaki interes? - zapytał go Wokulski.
- Nie tyle interes, ile propozycję... Właśnie kiedy dowiedziałem się, żeś chory,
przyszło mi na myśl... Uważasz... tobie potrzeba dłuższego wypoczynku,
usunięcia się od wszelkich zajęć, więc przyszło mi na myśl, czybyś nie zostawił
u mnie tych stu dwudziestu tysięcy rubli... Miałbyś bez kłopotu dziesiąty
procent.
- Aha!... - wtrącił Wokulski. - Ja moim wspólnikom bez kłopotu, nawet dla
siebie, płaciłem piętnaście.
- Ale teraz cięższe czasy... Zresztą chętnie dam piętnasty procent, jeżeli mi
zostawisz swoją firmę...
- Ani firmy, ani pieniędzy - odparł niecierpliwie Wokulski:- Firma bodajby
nigdy nie istniała, a co do pieniędzy... Tyle ich mam, że mi wystarczy procent,
jaki dają papiery. Aaa... i tego za dużo.
- Więc chcesz odebrać swój kapitał na święty Jan? - spytał Szlangbaum.
- Mogę ci go zostawić do października, nawet bez procentu, pod warunkiem, że
zatrzymasz przy sklepie tych ludzi, którzy zechcą zostać.
- Ciężki warunek, ale,..
- Jak chcesz.
Nastała chwila milczenia.
- Cóż myślisz robić ze spółką do handlu z cesarstwem? - zapytał Szlangbaum. -
Bo mówisz tak, jakbyś się i z niej chciał wycofać...
- Jest to bardzo prawdopodobne.
Szlangbaum zarumienił się, chciał coś powiedzieć, ale dał spokój. Pogadali
jeszcze o rzeczach obojętnych i Szlangbaum wyszedł żegnając się z nim bardzo
serdecznie.
559
„On, widzę, ma zamiar wszystko odziedziczyć po mnie - myślał Wokulski. -
Ha! niech dziedziczy... świat należy do tych, którzy go biorą.”
Swoją drogą Szlangbaum rozmawiający z nim w tej chwili o swoich interesach
wydał mu się zabawny.
„Wszyscy w sklepie skarżą się na niego - myślał - mówią, że głowę zadziera, że
wyzyskuje... Co prawda, o mnie mówili to samo...”
Spojrzenie jego znowu padło na biurko, gdzie od kilku dni leżał list z Paryża.
Wziął go do rąk, ziewnął, ale nareszcie odpieczętował.
Była to korespondencja od baronowej mającej dyplomatyczne stosunki, tudzież
kilka urzędowych aktów. Przejrzał je i przekonał się, że są to dowody śmierci
Ernesta Waltera, inaczej Ludwika Stawskiego, który zmarł w Algierze:
Wokulski zamyślił się.
„Gdybym przed trzema miesiącami dostał te papiery, kto wie, co by dziś było?...
Stawska - piękna, a nade wszystko jaka szlachetna... jaka szlachetna!... Czy ja
wiem, może ona naprawdę mnie kochała?... Stawska mnie, a ja tamtą... Co za
ironia losu!...”
Rzucił papiery na biurko i przypomniał sobie ten mały, czysty salonik, w którym
tyle wieczorów przepędził z panią Stawską, gdzie czuł się tak spokojnym.
„No - mówił - i odrzuciłem szczęście, które samo wpadło mi w ręce... Ale czy
może być szczęściem to, czego nie pragniemy?... I jeżeli ona choć przez jeden
dzień tyle cierpiała co ja?...
Okrutne jest to urządzenie świata, na którym dwoje ludzi nieszczęśliwych z tego
samego powodu nie mogą sobie pomóc...”
Dokumenta o śmierci Stawskiego leżały kilka dni, a Wokulski jeszcze nie
zdecydował się, co z nimi zrobić.
Z początku wcale o nich nie myślał, potem, gdy mu coraz częściej wpadały w
oczy lub pod rękę, zaczął doświadczać wyrzutów sumienia.
„Ostatecznie - mówił - sprowadziłem je dla pani Stawskiej, więc trzeba to oddać
pani Stawskiej; ale gdzie ona jest?... Nie wiem... Zabawna byłaby historia,
gdybym się z nią ożenił... Miałbym towarzystwo. Helunia miłe dziecko...
miałbym cel w życiu. No, ale ona sama nie zrobiłaby interesu... Cóż bym jej
wreszcie powiedział? Jestem chory, potrzebuję dozorczyni i dlatego ofiaruję
pani kilkanaście tysięcy rubli rocznie... Nawet pozwolę się pani kochać, chociaż
sam... Mam już dosyć miłości...”
Dzień schodził za dniem, a Wokulski nie wymyślił sposobu odesłania papierów
pani Stawskiej. Trzeba by dowiedzieć się, gdzie mieszka, napisać list
rekomendowany, oddać go na pocztę... W końcu przypomniał sobie, że
najprostszą rzeczą będzie wezwać Rzeckiego (z którym nie widział się od kilku
tygodni) i jemu oddać dokumenta: Lecz chcąc wezwać Rzeckiego, trzeba
dzwonić na lokaja, posłać go do sklepu...
„Aaa... dajcież mi spokój !” - mruknął.
560
Wziął się znowu do czytania, tym razem podróży. Zwiedził Stany Zjednoczone,
Chiny, ale papiery pani Stawskiej nie dawały mu spokoju. Rozumiał, że coś
trzeba zrobić z nimi, a czuł, - że on nic nie zrobi.
Taki stan ducha jego samego zaczął dziwić.
„Myślę przecież prawidłowo - mówił - no, o ile nie przeszkadzają mi
wspomnienia... Czuję prawidłowo... ach, nawet zanadto prawidłwo ! Tylko... nie
chce mi się załatwić tego interesu i zresztą żadnego... Jest to więc modna dzisiaj
choroba woli... Pyszny wynalazek !... Ależ ja, u diabła, nigdy nie stosowałem się
do mody... W końcu, co mi tam moda czy nie moda; jest mi z nią dobrze,
zatem...
Właśnie kończył podróż do Chin, kiedy przyszło mu na myśl, że gdyby on miał
wolę, to mógłby prędzej czy później zapomnieć i o pewnych wypadkach, i o
pewnych osobach.
„A tak mnie to dręczy... tak dręczy.!...” - szepnął.
Już zupełnie stracił rachubę czasu.
Pewnego dnia gwałtem wszedł do niego Szuman.
- No, jakże tam? - spytał. - Czytamy, widzę... powieści, dobrze... podróże,
doskonale... Nie miałbyś ochoty wyjść na spacer? Ładny dzień, a przez pięć
tygodni chyba nacieszyłeś się swoim mieszkaniem...
- Ty z dziesięć lat cieszyłeś się swoim - odparł Wokulski.
- Racja! Ale ja miałem zajęcie, badałem ludzkie włosy i myślałem o sławie.
Nade wszystko zaś nie miałem na karku interesów cudzych i swoich. Przecież
za kilka tygodni będzie sesja tej spółki do handlu z cesarstwem...
- Wycofuję się z niej...
- Proszę... Dobra myśl - mówił z ironią Szuman. - I jeszcze, ażeby cię lepiej
ocenili, pozwól im wziąć na dyrektora Szlangbauma. On ich urządzi!... tak jak
mnie... Genialna rasa te Żydki, ale cóż to za łajdaki!...
- No, no, no...
- Tylkoż ty ich nie broń przede mną - zawołał gniewnie Szuman - bo ja ich nie
tylko znam, ale i odczuwam... Dałbym gardło, że już w tej chwili Szlangbaum
kopie pod tobą doły w owej spółce, i jestem pewny, że się tam wkręci, bo
jakżeby polska szlachta mogła obejść się bez Żyda...
- Widzę, że nie lubisz Szlangbaunla?
- Owszem, nawet podziwiam go i chciałbym naśladować, ale nie potrafię! A
właśnie teraz zaczyna się budzić we mnie instynkt przodków: skłonność do
geszefciarstwa... O naturo! jakżebym chciał mieć z milion rubli, ażeby zrobić
drugi milion, trzeci... i stać się młodszym bratem Rotszylda. Tymczasem nawet
Szlangbaum wyprowadza mnie w pole... Tak długo kręciłem się w waszym
świecie, żem w końcu utracił najcenniejsze przymioty mojej rasy... Ale to
wielka rasa: oni świat zdobędą, i nawet nie rozumem, tylko szachrajstwem i
bezczelnością...
- Więc zerwij z nimi, ochrzcij się...
561
- Ani myślę. Naprzód, nie zerwę z nimi, choćbym się ochrzcił, a jestem znowu
taki fenomenalny Żydziak, że nie lubię blagować. Po wtóre - jeżeli nie zerwałem