- I że odstępujesz ją Żydom.
- No, przecież moi wspólnicy nie są starą garderobą, ażebym mógł ich
odstępować - wybuchnął Wokulski. - Mają pieniądze, mają głowy na karkach...
Niech znajdą ludzi i niech sobie radzą.
- Kogo oni tam znajdą, a choćby znaleźli, komu zaufają, jeżeli nie Żydom!... A
Żydzi na serio myślą o tym interesie. Nie ma dnia, ażeby nie odwiedził mnie
564
Szuman albo Szlangbaum, a każdy namawia, ażebym ja po tobie prowadził
spółkę...
- Właściwie ty ją dziś prowadzisz.
Rzecki machnął ręką.
- Twoimi pomysłami i pieniędzmi! - odparł. - Ale mniejsza... Z tego widzę, że
Szuman należy do jednej partii, a Szlangbaum do drugiej i że potrzebują
sztromanów... Przede mną jeden na drugiego wiesza psy, ale wczoraj słyszałem,
że obie partie już mają się porozumieć.
- Mądrzy! - szepnął Wokulski.
- Ale ja do nich straciłem serce - odparł Rzecki. - Jestem przecie stary kupiec i
mówię ci, że u nich wszystko stoi na bladze, szacherce i tandecie.
- Nie bardzo im wymyślaj - wtrącił Wokulski - boć to przecie my ich
wyhodowaliśmy...
- Nie my!... - zawołał gniewnie Rzecki - oni wszędzie tacy... Gdziekolwiek ich
spotkałem: w Peszcie, Konstantynopolu, w Paryżu i w Londynie, zawsze
widziałem jedną zasadę: dawać jak najmniej, a brać jak najwięcej, tak we
względzie materialnym, jak i w moralnym... Blichtr... zawsze blichtr!...
Wokulski zaczął chodzić. po pokoju.
- Szuman miał rację - rzekł - że wzrasta do nich niechęć, kiedy nawet ty...
- Ja nie jestem niechętny... ja już schodzę z pola... Ale spojrzyj tylko, co się tu
dzieje?... Gdzie oni nie włażą, gdzie nie otwierają sklepów, do czego nie
wyciągają rąk?... A każdy, byle zajął jakie stanowisko, prowadzi za sobą cały
legion swoich, bynajmniej nie lepszych od nas, nawet gorszych. Zobaczysz, co
zrobią z naszym sklepem: jacy to tam będą subiekci, jakie towary... I ledwie
zagarnęli sklep, już wkręcają się między arystokrację, już biorą się do twojej
spółki...
- Nasza wina... Nasza wina!... - powtarzał Wokulski. - Nie możemy odmawiać
ludziom prawa do zdobywania stanowisk, ale możemy bronić własnych.
- Ty sam opuszczasz stanowisko.
- Nie przez nich; oni ze mną uczciwie wychodzili.
- Boś był im potrzebny. Z ciebie i twoich stosunków zrobili szczebel...
- No, co tam - przerwał Wokulski - obaj nie przekonamy, się... Ale, ale... Mam
tu urzędowe papiery o śmierci Ludwika Stawskiego.
Rzecki zerwał się z fotelu.
- Męża pani Heleny?... Gdzie?... - mówił rozgorączkowany. - Ależ to ocalenie
dla nas wszystkich!...
Wokulski podał dokumenta, które Rzecki schwycił drżącymi rękoma.
- Wieczny odpoczynek i... chwała Bogu!... - prawił czytając.- No, kochany
Stachu, dziś nie ma już żadnej przeszkody... Zeń się z nią... Ach, gdybyś
wiedział, jak ona cię kocha... Zaraz doniosę o tym biedaczce, a papiery ty sam
zawieź i... oświadcz się z miejsca... Już widzę, spółka będzie uratowana, a może
i sklep... Paruset ludzi, których uchronisz od nędzy, pobłogosławi was... Co to
za kobieta!... Przy niej dopiero znajdziesz spokój i szczęście...
565
Wokulski stanął przed nim i pokiwał głową.
- A ona ze mną znajdzie szczęście? - spytał.
- Szalenie cię kocha... Ty nawet nie domyślasz się...
- A wie ona: co kocha?... Czy ty nie widzisz, że ja już jestem tylko ruiną,
najgorszą, bo moralną... Zatruć komu szczęście potrafię, ale dać!...
I jeżeli mógłbym dać coś światu, to chyba pieniądze i pracę, ale... nie dla
dzisiejszych ludzi i jak najdalej od nich.
- Eh, przestań!... - zawołał Rzecki. - Ożeń się z nią, a zaraz inaczej spojrzysz...
Wokulski śmiał się smutno.
- Tak... ożenić się!... Spętać dobrą i niewinną istotę, wyzyskiwać
najszlachetniejsze uczucia, a myślą być gdzie indziej... I może jeszcze za rok lub
dwa wymawiać, że dla niej porzuciłem wielkie zamiary... ,
- Polityka?... - szepnął tajemniczo Rzecki.
- Co tam polityka!... już miałem czas i okazje rozczarować się do niej... Jest coś
ważniejszego od polityki...
- Może wynalazek tego Geista?... - pytał Rzecki.
- A ty skąd wiesz?
- Od Szumana.
- Ach, prawda!... Zapomniałem, że Szuman musi wiedzieć o wszystkim. To
także talent...
- I bardzo pomocny. Swoją drogą, radzę ci: pomyśl o pani Stawskiej, bo...
- Ty mi ją odbijesz?... - uśmiechnął się Wokulski. - Odbij, odbij!... Gwarantuję
wam, że nie zaznacie biedy.
- Tfy! dajże spokój!... Ziemia by się zapadła, gdyby taki stary grat jak ja myślał
o podobnej kobiecie. Ale jest tu ktoś niebezpieczniejszy... Mraczewski... Szaleje
za nią, mówię ci, i już pojechał do niej trzeci czy czwarty raz... Serce kobiety nie
kamień...
- O!... Mraczewski?... Już nie bawi się w socjalizm?
- Ale skąd! on mówi, że byle człowiek odłożył pierwszy tysiąc rubli, a jeszcze
poznał taką piękną kobietę jak Stawka, zaraz polityka wywietrzeje mu z głowy.
- Biedny Klejn był innego zdania - rzekł Wokulski.
-.Co tam Klejn, narwaniec!... Dobry chłopak, ale żaden subiekt... Mraczewski,
oto była perła!... Piękny, paplał po francusku, a jak on spoglądał na klientki, jak
podkręcał wąsy!... Ten zrobi interes na świecie i zdmuchnie ci panią Stawską...
Zobaczysz!...
Zabrał się do wyjścia, ale jeszcze stanął i rzekł:
- Żeń się z nią, Stachu, żeń... Uszczęśliwisz kobietę, uratujesz spółkę, a może i
sklep ocalisz. Co tam wynalazki!... Rozumiałbym cele polityczne w tych
czasach, kiedy mogą zajść najdonioślejsze wypadki. Ale te machiny latające...
Chociaż może i one przydałyby się? - dodał po namyśle. - Ha! zresztą rób, jak
chcesz, ale prędko decyduj się co do Stawskiej, bo czuję, że Mraczewski nie
zaśpi gruszek w popiele. To frant! Machiny latające... Phy! czy ja wiem?...
Może i to... może i to na coś się przyda.
566
Wokulski został sam.
„Paryż czy Warszawa?... - myślał. - Tam wielki cel, ale niepewny, tu paruset
ludzi... Na których nie mogę patrzeć...” - dodał po chwili.
Zbliżył się do okna i jakiś czas wyglądał na ulicę, po prostu ażeby się przemóc.
Ale wszystko drażniło go: ruch powozów, bieganina pieszych, ich zafrasowane
lub uśmiechnięte twarze. Najbardziej zaś rozstrajał go widok kobiet. Zdawało
mu się, że każda jest uosobieniem głupoty i fałszu.
„Każda znajdzie swego Starskiego, prędzej lub później - myślał.- Każda go
szuka.”
Wkrótce znowu odwiedził Wokulskiego Szuman.
- Mój drogi - zawołał od progu śmiejąc się - choćbyś miał mnie wyrzucić za
drzwi, będę cię prześladował wizytami...
- Ale owszem, przychodź jak najczęściej - odparł Wokulski.
- Więc zgadzasz się?... Wybornie!... To połowa kuracji...Co znaczy jednakże
silny mózg!... Po niecałych siedmiu tygodniach ciężkiej mizantropii już
zaczynasz tolerować gatunek człowieczy, i to jeszcze w mojej osobie... Cha!
Cha! Cha!... Cóż by było, gdyby wpuścić do twej klatki jakąś szykowną
kobietkę...
Wokulski zbladł.
- No, no... wiem, że jeszcze za wcześnie... Choć już pora, ażebyś zaczął
ukazywać się między ludźmi. To uleczyłoby cię do reszty. Bo weź za przykład
mnie - prawił Szuman. - Dopóki siedziałem w czterech ścianach, nudziłem się
jak diabeł w dzwonnicy; a dziś ledwiem pokazał się w świecie, już mam tysiące
rozrywek. Szlangbaum chce mnie okpić i z jednego zdziwienia wpada w drugie,
dzień po dniu przekonywając się, że choć mam tak naiwną minę, przecież z góry
przewidziałem wszystkie jego cugi. To nawet zjednało mi u niego szacunek...
- Dosyć skromna zabawa - wtrącił Wokulski.
- Zaczekaj ! Drugą uciechę sprawiają mi moi współwyznawcy ze sfer
finansowych, ponieważ zdaje im się, że ja mam nadzwyczajny spryt do