Выбрать главу

Robert Sheckley

Łapy z daleka!

Hands Off

Detektor masy zainstalowany na statku rozbłysnął najpierw różowym, a potem czerwonym blaskiem. Agee drzemał właśnie przy urządzeniach kontrolnych, czekając, aż Victor skończy robić kolację. Teraz szybko podniósł wzrok.

— Zbliżamy się do planety! — zawołał, przekrzykując syk uciekającego powietrza.

Kapitan Barnett skinął głową. Skończył właśnie formować gorącą łatę i cisnął ją na mocno zużytą powierzchnię kadłuba „Siłacza”. Świst uciekającego powietrza zamienił się w niski jęk, jednak nie ucichł zupełnie. Praktycznie nigdy nie ucichał.

Gdy przyszedł Barnett, planeta była już niemal całkowicie widoczna pod krawędzią tarczy niewielkiego, czerwonawego słońca. Połyskiwała zielonkawo na tle doskonałej czerni przestrzeni kosmicznej i wywołała u obydwu obserwujących ją ludzi identyczną myśl.

Barnett pierwszy ubrał tę myśl w słowa.

— Zastanawiam się, czy jest na niej coś, co warto by zabrać — powiedział.

Agee z nadzieją uniósł posiwiałe brwi. Śledzili wzrokiem planetę od momentu, gdy automatyczne czujniki zaczęły rejestrować jej obraz.

Nigdy nie zaobserwowaliby tej planety, gdyby poprowadzili „Siłacza” wzdłuż linii południowogalaktycznych pasatów. Jednak policja Konfederacji stawała się coraz liczniejsza na tym szlaku, a Barnett wolał omijać ją szerokim łukiem.

„Siłacz” zarejestrowany był jako statek kupiecki, jednak jedyny ładunek, który miał na pokładzie, składał się z kilku butelek niezwykle silnego kwasu, używanego zwykle do otwierania sejfów, a także trzech bomb atomowych średniej mocy. Władze zwykle patrzyły z niechęcią na dobra, znajdujące się w ładowni statku, i próbowały zawsze przymknąć załogę pod jakimś starym zarzutem — morderstwo na Lunie, drobne złodziejstwo na Omedze, kradzież z włamaniem na Samii II. Były to dawne, niemal zapomniane dziś przestępstwa, które policja z ponurym uporem odgrzebywała spod zwałów niepamięci.

Na domiar złego „Siłacza” podziurawiły jak rzeszoto najnowsze policyjne niszczyciele. Wyruszyli zatem zewnątrzgalaktyczną trasą do Nowych Aten, gdzie odkryto niedawno złoża uranu.

— Nie wygląda na to, żeby coś takiego tam było — skomentował Agee, obserwując krytycznie urządzenia.

— Równie dobrze możemy ją ominąć — stwierdził Barnett.

Odczyty okazały się mało interesujące. Wynikał z nich obraz mniejszej od Ziemi planety, nie zarejestrowanej w wykazach, nie posiadającej żadnej wartości użytkowej z wyjątkiem zawierającej tlen atmosfery.

Gdy przelatywali obok, nagle ożyły detektory metali ciężkich.

— Tam na dole jest jakiś towar! — stwierdził Agee, interpretując naprędce złożone odczyty detektorów. — Jest czysty. Bardzo czysty… i znajduje się na powierzchni!

Spojrzał na Barnetta, ten skinął głową. Statek skręcił w stronę planety.

Od strony rufy nadszedł Victor, który wetknął na czubek swojej ogolonej głowy małą wełnianą czapeczkę. Patrzył ponad ramieniem Barnetta, jak Agee sprowadza statek w dół po ciasnej spirali. Gdy znaleźli się w odległości około kilometra od powierzchni, zobaczyli złoże ciężkiego metalu.

Był to statek kosmiczny, który spoczywał stojąc na rufie w naturalnym zagłębieniu terenu.

— To rzeczywiście zaczyna być interesujące — powiedział Barnett. Gestem polecił Agee’emu, by zbliżył się bardziej do zagadkowego znaleziska.

Agee zgrabnie wylądował. Przekroczył już dość dawno wyznaczony dla pilotów przymusowy wiek emerytalny, co jednak nie wpłynęło na jego spostrzegawczość i koordynację ruchów. Barnett zainteresował się nim, gdy Agee był w tarapatach i bez grosza, po czym natychmiast przyjął podstarzałego pilota do pracy. Kapitan cieszył się zawsze, gdy mógł komuś pomóc, a przy tym było to dla niego wygodne i zapowiadało spory profit. Obaj mieli podobny stosunek do własności prywatnej, czasem jednak nie zgadzali się co do metod jej zdobywania. Agee preferował pewne skoki, Barnett zaś przejawiał więcej odwagi, niż należałoby oczekiwać po przedstawicielu relatywnie kruchego gatunku, jakim jest Homo sapiens.

Już w pobliżu powierzchni planety dostrzegli, że dziwny statek jest większy od „Siłacza” i błyszczy wręcz nowością.

Kształt jego kadłuba nie był jednak znajomy, podobnie jak znaki identyfikacyjne.

Agee poszukał jakichś wskazówek w swojej obszernej pamięci.

— Wygląda trochę na robotę tych z Cefeusza — oznajmił. — Tylko oni budują takie przysadziste jednostki. Wiecie, jesteśmy teraz dosyć daleko od uczęszczanych szlaków. Ten statek może nawet w ogóle nie należeć do Konfederacji.

Victor gapił się na pojazd, rozchylając ze zdziwienia swoje wydatne wargi. Westchnął donośnie.

— To pewne jak jasna cholera, że moglibyśmy skorzystać z takiego statku, prawda, kapitanie? — spytał.

Uśmiech, który zagościł na twarzy Barnetta, przypominał szczelinę, pojawiającą się nagle w granitowej skale.

— Victor — odrzekł — dzięki swojej naiwności trafiłeś w samo sedno. Oczywiście, że moglibyśmy. Siadajmy więc na powierzchni i utnijmy sobie pogawędkę z kapitanem.

Przed zapięciem pasów Victor upewnił się, czy wszystkie pokładowe blastery zamrażające są całkowicie naładowane.

Znajdując się już na powierzchni, wystrzelili w atmosferę pomarańczowo-zieloną flarę pertraktacyjną, ale nie doczekali się odpowiedzi ze strony obcego statku. Atmosfera planety okazała się po zbadaniu możliwa do oddychania, a jej temperatura wynosiła czterdzieści stopni Celsjusza. Po odczekaniu kilku minut wyszli na zewnątrz, schowawszy pod górną częścią kombinezonów gotowe do strzału blastery.

Przechodząc przez pięćdziesięciometrowy odcinek pomiędzy statkami, wszyscy mieli na twarzach wystudiowane, miłe uśmiechy.

Gdy znaleźli się przy samym pojeździe, stwierdzili, że jest on wspaniały. Jego lśniąca, srebrnoszara powierzchnia nie wydawała się w najmniejszym stopniu naruszona uderzeniami meteorów. Śluza powietrzna była otwarta i niski pomruk z wnętrza świadczył o tym, że generatory statku doładowywały się właśnie.

— Czy jest ktoś w domu? — krzyknął Victor do wnętrza śluzy. Jego głos odbił się wielokrotnym echem od ścian pustych pomieszczeń statku. Nie było odpowiedzi, rozlegał się jedynie cichy pomruk generatorów i szelest trawy na rozciągającej się wokół równinie.

— Jak sądzicie, gdzie oni mogli pójść? — spytał Agee.

— Może chcieli odetchnąć trochę świeżym powietrzem — zasugerował Barnett. — Nie przypuszczam, żeby spodziewali się gości.

Victor usiadł spokojnie na ziemi. Barnett i Agee zaczęli myszkować wokół podstawy statku, podziwiając wielkie otwory wylotowe jego silników.

— Sądzisz, że będziesz w stanie go pilotować? — spytał Barnett.

— Dlaczegóż by nie? — odpowiedział pytaniem Agee. — Po pierwsze, ma on najwyraźniej konwencjonalny silnik.

A systemy sterowania praktycznie się nie liczą — wszystkie istoty oddychające tlenem używają podobnych tablic kontrolnych. Rozszyfrowanie tego będzie dla mnie tylko kwestią czasu.

— Ktoś nadchodzi! — krzyknął Victor.

Popędzili z powrotem do śluzy. Mniej więcej trzysta metrów od statku widoczny był dziewiczy las. Spomiędzy drzew wyłoniła się właśnie jakaś postać, która zmierzała w kierunku ludzi.

Agee i Victor równocześnie wyciągnęli blastery.

Dzięki swej lornetce Barnett dostrzegł prostokątny kształt tej niewielkiej postaci; miała ona wysokość około sześćdziesięciu centymetrów i szerokość mniej więcej trzydziestu. Grubość obcego wynosiła nie więcej niż pięć centymetrów. Nie miał on głowy.