Выбрать главу

Usiadł z trudem i oparł się o drzewo. Pojedyncze czerwone słońce tego układu wisiało już nisko nad horyzontem, zaś Kalena otaczały skłębione wyziewy trującego tlenu. Natychmiast sprawdził swój system oddechowy i odkrył z ulgą, że jego płuca są starannie uszczelnione. Życiodajne żółte powietrze, jakkolwiek zanieczyszczone od długiego użytkowania, wciąż podtrzymywało go przy życiu.

Nie był jednak zbyt dobrze zorientowany, co dzieje się wokół. W odległości kilkuset metrów od niego spoczywał spokojnie jego pojazd. Słabnący czerwonawy poblask słońca igrał na jego kadłubie i przez chwilę Kalenowi wydawało się, że w okolicy nie ma już obcych. To, co się wydarzyło, było tylko złudzeniem i teraz będzie mógł po prostu powrócić do swego statku…

W tej chwili zobaczył jak jeden z obcych, obładowany różnorakimi dobrami, wkracza do jego kosmolotu. Po krótkiej chwili zamknęły się śluzy powietrzne.

Niestety, to wszystko było prawdą. Musiał gwałtownie wrócić do ponurej rzeczywistości.

Bardzo potrzebował pożywienia i powietrza. Jego powłoka zewnętrzna była sucha i popękana; wymagała natychmiastowego odżywczego czyszczenia. Jednak pożywienie, powietrze i oczyszczacze znajdowały się na utraconym statku. Wszystko co miał — był to jeden jedyny orzech oraz bomba tetnitowa, spoczywająca w torbie jego ciała.

Gdyby udało mu się otworzyć i zjeść orzech, mógłby odzyskać nieco siły. Jednak w jaki sposób zgnieść skorupę?

Wydało mu się szokujące, w jak olbrzymim stopniu zależał od różnego rodzaju urządzeń! Będzie musiał znaleźć sposób na wykonanie najzwyklejszych codziennych czynności, które jego statek spełniał automatycznie, nawet bez kierującego urządzeniami operatora.

Kalen zwrócił uwagę na fakt, że obcy najwyraźniej opuścili swój własny statek. Dlaczego…? W sumie nie miało to znaczenia.

Tu, na otwartej równinie, Kalen nie doczekałby świtu. Jedyna szansa, by przetrwać, znajdowała się na pokładzie ich statku.

Zaczął powoli pełznąć wśród traw, zatrzymując się jedynie wtedy, gdy ogarniała go fala zawrotów głowy. Starał się bez przerwy mieć na oku swój statek. Gdyby obcy odnaleźli go teraz, byłby zgubiony. Po nieskończonym, jak mu się wydawało, okresie czołgania się, dotarł do ich statku i wśliznął się do środka.

Świtało. Jednak nawet w zamglonym świetle brzasku Kalen zdołał dojrzeć, że statek jest stary. Ściany, zbyt cienkie, najwyraźniej wielokrotnie łatano. Wszystko wokół świadczyło o długotrwałej, nadmiernej eksploatacji.

Teraz był w stanie zrozumieć, dlaczego chcieli przejąć jego pojazd.

Ogarnęła go kolejna fala mdłości. To jego ciało domagało się natychmiastowej opieki.

Pierwszym problemem wydawało się pożywienie. Wysunął orzech sednowy z kieszeni swego ciała. Był okrągły, miał średnicę prawie dziesięciu centymetrów, a jego twarda skorupa miała grubość niemal dwucentymetrową. Orzechy tego gatunku stanowiły główny składnik diety mabogjjskich astronautów. Zawierały mnóstwo wartości odżywczych i z powodu swej szczelności mogły być przechowywane przez nieskończenie długi czas.

Oparł orzech o ścianę, znalazł stalowy pręt i trzasnął nim w skorupę. Pręt wydał głuchy dźwięk, przypominający uderzenie w bęben. Orzech pozostał nienaruszony.

Kalen zastanawiał się, czy obcy mogą usłyszeć ten odgłos.

Wiedział jednak, że będzie musiał zaryzykować. Usadowiwszy się na podłodze, zaczął walić prętem jak cepem. Po piętnastu minutach był kompletnie wyczerpany, a pręt zgiął się niemal o dziewięćdziesiąt stopni.

Orzech był nie uszkodzony.

Okazało się, że Kalen nie może otworzyć orzecha bez rozłupywacza, który należał do standardowego wyposażenia każdego mabogijskiego statku. Nikt nigdy nie pomyślał nawet, że orzechy można otwierać w jakiś inny sposób.

Był to przerażający dowód jego bezradności.

Chciał unieść pręt, by uderzyć nim jeszcze raz, jednak stwierdził, że sztywnieją mu kończyny. Odrzucił więc narzędzie i zbadał stan swego ciała.

Sztywniejąca zewnętrzna skóra krępowała ruchy. Twardniała stopniowo, przemieniając się powoli w nieprzenikliwą, zrogowaciałą warstwę. Kalen wiedział, że gdy proces twardnienia się skończy, zostanie całkowicie unieruchomiony. Zamrożony w pozycji siedzącej lub stojącej pozostanie tak, aż do chwili śmierci przez uduszenie.

Zwalczył ogarniające go przerażenie i spróbował myśleć.

Niezwłocznie musiał poddać swoją skórę niezbędnym zabiegom. Było to znacznie ważniejsze niż pożywienie. Na pokładzie swego statku mógłby wykąpać się, zmiękczyć skórę i w razie potrzeby poddać ją leczeniu. Miał jednak wątpliwości, czy obcy mieli w swoim kosmolocie niezbędne do tego oczyszczacze.

W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem pozostawało oderwanie tej zewnętrznej skorupy. Następna warstwa skóry pozostałaby przez kilka dni niezmiernie krucha i wrażliwa, ale w końcu Kalen mógłby poruszać się bez przeszkód.

Sztywniejącymi kończynami podjął poszukiwanie zmieniacza. Okazało się jednak, że obcy nie posiadali na swoim statku nawet tego podstawowego urządzenia. Kalen mógł wciąż liczyć tylko na samego siebie.

Podniósł stalowy pręt, wygiął go, robiąc z niego hak i podłożył jego ostrze pod fałdę swej zewnętrznej powłoki.

Używając całej siły, szarpnął pręt do góry.

Skóra nie poddała się jednak.

Kałen, nie rezygnując, zaklinował się pomiędzy generatorem a ścianą i podłożył drążek w inny sposób. Jednak jego ramiona okazały się zbyt krótkie, by mógł osiągnąć efekt dźwigni, zaś twarda skóra uparcie nie dawała się poruszyć.

Bez żadnego skutku wypróbował chyba z tuzin innych pozycji. Musiał przyznać, że bez pomocy odpowiedniego mechanizmu nie będzie w stanie zaprzeć się wystarczająco mocno.

Wyczerpany, odrzucił metalowy pręt. Nie mógł zrobić nic, kompletnie nic. Potem przypomniał sobie o bombie tetnitowej w kieszeni swego ciała.

Prymitywna część jego umysłu, z której istnienia dotychczas nie zdawał sobie sprawy, podpowiedziała mu, że jest proste wyjście z tej matni. Korzystając z nieuwagi obcych mógłby podłożyć bombę pod kadłub swego statku. Słaby ładunek wyrzuciłby statek w powietrze na wysokość zaledwie pięciu — dziesięciu metrów, nie niszcząc kosmolotu.

Niewątpliwie jednak wszyscy obcy zostaliby wówczas zabici.

Kalen był przerażony. Jak w ogóle mógł pomyśleć o czymś takim?! Mabogijska etyka, zakorzeniona w każdym, najmniejszym nawet włóknie jego ciała, stanowczo zakazywała odbierania życia jakiejkolwiek istocie inteligentnej, bez względu na motywację tego czynu. Dosłownie nic nie mogło tego usprawiedliwić.

— Jednak czy nie byłoby to w jakiś sposób uzasadnione? — szeptał ten prostak w jego wnętrzu. — Ci obcy są chorzy, zarażeni bakcylem mordu. Pozbycie się ich byłoby przysługą dla Wszechświata, zaś jemu, Kalenowi, pomogłoby jedynie przy okazji. Nie należy myśleć o tym jako o morderstwie.

Należałoby to nazwać raczej uzasadnioną eksterminacją.

Wyjął bombę tetnitową z kieszeni swego ciała, a potem gwałtownym ruchem schował ją. — Nie! — powiedział sam do siebie, jednak z mniejszym już przekonaniem.

Powoli tracił zdolność logicznego myślenia. Na chwiejących się, bezwładnych niemal kończynach zaczął przeszukiwać statek obcych w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby uratować mu życie.

Agee siedział skulony w kabinie pilota, ze zmęczeniem oznaczając poszczególne przełączniki na tablicy kontrolnej przy pomocy niezmywalnego ołówka. Płuca wciąż go bolały; pracował przez całą noc. Na zewnątrz był teraz ponury, szary świt, a wokół kadłuba „Siłacza II” szalał świszcząc chłodny wiatr. Statek kosmiczny był oświetlony, ale nie ogrzewany, ponieważ Agee bał się dotykać przełączników zmiany temperatury.