Lepiej, żeby nie pozostał tu po niej żaden ślad. Wprawdzie dotąd się nie zdarzyło, by Morrisey zahaczył o jego kabinę, ale strzyżonego Bozia strzyże, jak mawiał w akademii Carre-Four, kretyn pełną gębą, choć czasem i jemu zdarzało się powiedzieć coś mądrego.
* * *
Nike wrócił do kabiny po szybkim wypadzie na śniadanie. Rzucił się na koję, sięgnął na ślepo po naczolnik i wsunął do komory odczytu kolejny kryształ wyjęty z przenośnych rejestratorów. Nic ciekawego. Chwycił inne urządzenie leżące na stosie. Zdziwił się, nie wyczuwszy charakterystycznego wgłębienia w jego dolnej części. Moment później zrozumiał, że trzyma wysłużony notatnik majora Visolaja. Zdjął naczolnik, obrócił zabytkowe urządzenie w palcach, jakby się wahał, a potem zdecydowanym ruchem podłączył je do służbowego czytnika. Przez chwilę nic się nie działo. Notatnik, pozbawiony przez ponad sto lat zasilania, był martwy. Nike nie zdziwił się specjalnie – zapisy na kryształach powinny przetrwać, ale elektronika miała prawo sfiksować po tak długim czasie, mimo że był to standardowy sprzęt wojskowy, podobno niezniszczalny…
Nagle rozległo się ciche brzęczenie i trójwymiarowy wyświetlacz rozjarzył się na ułamek sekundy. Nie pojawił się na nim jednak żaden obraz. To był tylko błysk, po którym urządzenie ponownie zmatowiało na parę długich chwil. Nike przyglądał się z rosnącą fascynacją, jak kolejne diody na obudowie ożywają. Pół minuty później miał już przed sobą śnieżący lekko widok wirtualnej klawiatury i drgające nieustannie okienko do wpisania hasła. Zabezpieczenia były proste. Przed stoma laty takie kody wydawały się nie do złamania, dzisiaj pierwszy lepszy komputer radził sobie z nimi w kwadrans. A Nomady nie wyposażono w pierwszy lepszy sprzęt, tylko w najbardziej wydajne kwantowe potwory. Rdzeń pomocniczy, z którego korzystał Nike, złamał zabezpieczenie starego notatnika w niespełna pół minuty.
Na krysztale urządzenia znajdowało się ponad trzydzieści terabajtów danych. Większość stanowiły kopie wiadomości wysyłanych przez majora do rodziny i odpowiedzi na nie. Tę część plików Nike pominął, podobnie jak masę prywatnych zdjęć, i od razu przeszedł do sektora pamięci, w którym Visolaj gromadził pliki tekstowe. Tych także było sporo, ale tylko jeden wzbudził większe zainteresowanie kadeta. Głównie za sprawą szyfru użytego do jego ochrony. Kolejne dwanaście sekund trwało zdjęcie dawnych zabezpieczeń. Potem na holograficznym wyświetlaczu urządzenia pojawił się folder oznaczony długim ciągiem cyfr. W jego wnętrzu Nike znalazł dwa pliki. Jeden bardzo lekki, drugi kilkadziesiąt razy cięższy.
Otworzył najpierw ten pierwszy i aż zagwizdał pod nosem, gdy przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu. Wszystko wskazywało na to, że Morrisey mylił się, i to bardzo.
Nike zamknął notkę majora i zamarł z palcem nad drugą ikonką. Nie wahał się jednak długo.
– Pieprzyć Thetę – mruknął, przeciągając na pole wyświetlacza plik zatytułowany Kuźnia.
* * *
Kilka godzin później Nike w milczeniu wpatrywał się w ostatnie zdanie relacji majora. Wszystkiego mógł się spodziewać po dawno zmarłym oficerze, ale na pewno nie tego, że wybawi go on od Dredda.
OSIEM
Theta okazała się nieregularną bryłą martwej skały o masie dwudziestokrotnie mniejszej od Ziemi. Okrążała macierzystą gwiazdę w takiej odległości, że z trudem można ją było odróżnić od konstelacji widocznych w tym sektorze przestrzeni.
Morrisey słuchał kolejnych raportów, spoglądając przekrwionymi oczami na planetę i swoim zwyczajem nieustannie żując. Sondy poszły godzinę wcześniej i za moment mieli otrzymać bezpośredni przekaz z dołka. Nike pierwszy złożył meldunek. W ciągu kilku dni pracy odkrył tylko tyle, że skupisko istniało już w chwili zasiedlania systemu. Analiza danych z jedynej sondy, jaka dotarła na orbitę Thety przed zniszczeniem stacji tranzytowej, wskazywała na istnienie w dołku śmietnika o masie podobnej do wrakowiska na Delcie. Przed stuleciem nikt nie zajął się analizą tych danych, potem utonęły one w terabajtach innych informacji i najzwyczajniej w świecie zapomniano o nich.
– Mówiłem, że to strata czasu – burknął kapitan, ledwie pierwszy oficer rozpoczął prezentację dostępnych danych. – Za kilka minut zobaczycie na własne oczy, że to pozostałości jakiegoś pieprzonego kawałka skały napakowanej rudą żelaza.
– Nie wydaje mi się – powiedział jak zwykle spokojny Iarrey.
– Doprawdy? – Rozbawienie przemknęło przez twarz Morriseya.
– Porównywałem dane z analogicznymi kilkuset rojów asteroid, w tym najbardziej wydajnych złóż kopalnych, jakie znamy…
– I cóż takiego pan odkrył, panie pierwszy? – zainteresował się dowódca.
– Zawartość pierwiastków rzadkich i ciężkich w tym miejscu jest co najmniej dziesięciokrotnie wyższa niż w wypadku najbardziej nasyconych złóż, sir.
Morrisey odwrócił się. Z jego miny można było wywnioskować, że nawet stukrotne przebicie nie miałoby dla niego znaczenia.
– Z całym szacunkiem, panie Iarrey, ale jeśli nawet mamy do czynienia z asteroidami złożonymi z rud metali w najczystszej formie, to i tak jest tego tysiąc razy za mało. Jaka kompania zbuduje tutaj całą infrastrukturę wydobywczą dla znikomej ilości surowców?
– Ja nie mówiłem, że to…
– Mam obraz – przerwała im Annataly i sterownia natychmiast pogrążyła się w ciemności.
Najpierw dostali panoramę całego dołka. Plastyczne odzwierciedlenie otaczającej ich przestrzeni wypełniały miliony niewielkich, trudnych do zidentyfikowania odłamków krążących wokół ogromnej nieregularnej bryły, która bardziej przypominała pokryty liszajami porostów kamień niż asteroidę.
– Mówiłem, że to pozostałości po jakimś zderzeniu – mruknął Morrisey. – Daj zbliżenie na skraj, Ann. Wybierz jeden kamyk i powiększ go na maksa.
– Się robi.
Sekundę później kamery kilku sond zogniskowały obiektywy na wybranym celu.
– W dupę klona… – Chyba wszyscy powiedzieli to jednocześnie.
Na ekranie wirował fragment jakiejś konstrukcji. Co do tego nie było dwóch zdań. Mimo potwornych zniekształceń nadal dało się rozróżnić kilka charakterystycznych elementów. Natura nie wytwarza wewnątrz kamieni wsporników, przewodów i rur…
– Weź namiar na coś innego – poprosił po chwili kapitan.
Obejrzeli jeszcze z dziesięć obrazów – tylko jeden przedstawiał najzwyklejszy kawał skały. Pozostałe w mniejszym bądź większym stopniu zdradzały sztuczne pochodzenie oglądanych elementów.
– Czas na tatusia! – powiedział nagle ożywiony Morrisey. – Sprawdźmy, kto siedzi w samym środku tej pajęczynki.
Kamery przełączyły się natychmiast na następny cel. Ogromna nieregularna bryła wypełniła czołowy ekran. Obracała się powoli wzdłuż pionowej osi zgodnie z kierunkiem ruchu wszystkich drobin, które ją otaczały. Po widoku ogólnym przeszli do zbliżeń konkretnych fragmentów, ale tu czekało ich rozczarowanie. Powierzchnia obiektu była wszędzie taka sama. Przypominała skórę prehistorycznego gada. Morze niekończących się pęcherzyków pokrywało każdą krzywiznę z wyjątkiem sześciu wypukłych kręgów rozmieszczonych równomiernie na całej powierzchni.
– Nieco dziwny, ale chyba całkiem martwy kamień – zawyrokował Morrisey po kilku kolejnych ujęciach.
– Nie wydaje mi się… – odezwał się Nike, obserwując uważnie regularne bąble pokrywające fragment obiektu.
– Precyzyjniej proszę, panie Stachursky! – Kapitan zaszczycił Nike’a jednym ze swoich typowych spojrzeń.
– Widzieliście na powierzchni tego czegoś choć jeden krater uderzeniowy?
– Młody ma rację… – Iarrey dopadł konsoli i zaczął coś szybko pisać.
– Co znaczy: ma rację? – Zdezorientowany kapitan zerknął na ekran, sprawdzając, co oblicza Heraklesteban.
– To znaczy, że w otwartej przestrzeni jest tylko jeden rodzaj obiektów, które nie mają śladów po kolizjach… i są to statki chronione polem siłowym.
– Mylisz się, Iarrey – powiedział chłodno Morrisey.
– Nie mylę się, sir – zaprotestował oficer.
– Kraterów nie mają też gwiazdy…
Pierwsza nie wytrzymała Annataly. Roześmiała się na cały głos, a Bourne zawtórował jej piskliwie. Chwilę później w ich ślady poszli wszyscy pozostali, nie wyłączając zaskoczonego Iarreya.