Выбрать главу

– Skurwyklonia mać…

Korytarz skręcał nieznacznie, ale wystarczająco, by dało się to zauważyć gołym okiem.

– Przesunięcie wynosi jakieś pół metra w środkowej sekcji. Niemożliwe, żeby pomiary były aż tak niedokładne. – Bourne pokręcił głową z niedowierzaniem.

– A jednak…

– Mamy wizję – przerwał im Nike.

Skupili się wokół kadeta i wyświetlacza podłączonego do jego mapnika. Wewnętrzny korytarz nie wykazywał żadnych różnic, tutaj siatki w obu kolorach pokrywały się idealnie. Na wirtualnym ekranie powyżej mapy zobaczyli wnętrze innego, większego i niemal całkiem pustego pomieszczenia. Tylko pod ścianami stały lekko przechylone cylindry. Było ich dwanaście, wszystkie sięgały do sufitu i miały ponad metr średnicy. Na środku pomieszczenia wisiał, a raczej unosił się nad podłogą trzynasty walec. To przed nim zatrzymała się drona z czujnikami.

– Czas przywitać się z gospodarzami! – ryknął Morrisey i nie czekając na pozostałych, poszybował w kierunku membrany. Ruszyli za nim, odbezpieczając w locie broń.

Wewnętrzna pętla, choć nieco mniejsza od pierwszej, zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Identyczne sekcje przedzielone membranami, świecące narośle, żadnych znaków szczególnych. Jedynym dowodem na to, że zbliżają się do celu, był migający coraz bliżej punkt na hologramie. W końcu dotarli do miejsca, w którym według odczytów miało się znajdować coś żywego.

Weszli ostrożnie, mierząc z fazerów do wszystkiego w zasięgu wzroku, ale kabina wydawała się równie pusta jak pozostałe. Nike przyjrzał się powiększonemu obrazowi na hologramie – punkt migał wewnątrz wiszącego w powietrzu walca. Widząc pytające spojrzenie kapitana, wskazał to miejsce ruchem głowy.

Morrisey podszedł ostrożnie do cylindra i zastukał w niego lufą fazera. Kiedy nic się nie stało, zbliżył się jeszcze bardziej i odłożywszy broń, chwycił obiema rękami błyszczącą powierzchnię, po czym naparł na nią z całej siły. Walec obniżył się nieco, lecz zaraz płynnie wrócił na poprzednią wysokość.

– Antygraw, niech skonam… – Kapitan przyklęknął, by spojrzeć na spodnią część walca.

W tym czasie Bourne obszedł z czujnikami wiszący przed nimi przedmiot.

– Wydaje się idealnie gładki – powiedział. – Żadnych rys, szczelin, różnic temperatury.

– Trudno. Będziem pruć – mruknął Morrisey.

Iarrey chciał zaprotestować, ale w słowo weszła mu Annataly.

– Za parę sekund zakończymy przepalanie grodzi – poinformowała. – Już. Dam wam podgląd na…

Nagle jej głos utonął w trzaskach. Fosforyzujące narośle w pomieszczeniu zamigotały, a ich światło stało się intensywniejsze. Morrisey odskoczył od walca, Bourne i Iarrey unieśli broń, a Nike odsunął się pod ścianę.

Wiszący przed nimi cylinder zmieniał barwę – górna część ciemniała w szybkim tempie, a jej powierzchnia przestawała być gładka. Przebiegały po niej fale, jakby walec ulegał wielkim naprężeniom.

– …am dzieje, do cho… – zniekształcony głos nawigatorki przebił się na moment przez trzaski. – …sisz to kur… czyć…

Chyba nikt nie zwrócił uwagi ani na strzępki słów, ani na wyraźne zdenerwowanie Annataly. Nagle powierzchnia walca została wypchnięta, jakby coś usiłowało się z niego wydostać. I tak było. Niedawno jeszcze twarda jak helon pokrywa pękła pod naporem niemalże ludzkich, choć sześciopalczastych dłoni.

Ktoś strzelił. Nike nie widział kto, w każdym razie nie był to stojący przed nim Morrisey. Struga energii przesunęła się po dolnej części walca, osmalając ją na całej szerokości, i wypaliła dziurę w jednym ze stojących pod ścianami cylindrów.

– Pojebało was czy co? – ryknął kapitan.

Tymczasem w rozdarciu pojawiły się ręce. Przeraźliwie chude ręce, zważywszy na ich długość. Szara skóra, wyraźne węzły pracujących pod nią mięśni, coś w rodzaju łokci. Istota uchwyciła krawędzie otworu tam, gdzie cylinder nadal był twardy, rozerwała do reszty pociemniałe osłony i zaczęła się podnosić.

Najpierw zobaczyli głowę Obcego. Długie, miękkie, grube jak ludzkie palce wypustki barwy złota pokrywające jej czubek spływały na chude ramiona niczym włosy. Twarz istoty na pierwszy rzut oka przypominała ludzką. Oczy, nos i usta były tam gdzie trzeba, ale wszystko wyglądało zupełnie inaczej… obco.

Czarne jak mrok kosmosu, pozbawione białek i tęczówek oczy, nos niemal niewykształcony i bez otworów, usta tak szerokie, że ich kąciki niknęły pod włosopodobnymi wypustkami. Ale największe wrażenie robił niewielki twór pośrodku czoła przywodzący na myśl zaciśnięte mocno powieki albo wargi. Coś jak drugie usta albo trzecie, tyle że zamknięte, oko.

Istota rozejrzała się po pomieszczeniu. Nie wydawała się zaskoczona obecnością karłowatych postaci. Poruszyła ustami, może nawet coś powiedziała, ale poprzez krystalit i tak niczego nie mogli usłyszeć. Potem machnęła ręką, jakby chciała odgonić intruzów. Nie zareagowali, stali jak zahipnotyzowani, wpatrując się w Obcego, gdy ten wstawał. Naprawdę miał ponad trzy metry wzrostu, a stojąc w wiszącym walcu, zyskiwał jeszcze metr. Głową sięgał gładkiego sufitu. Jego szare ciało okrywała bardzo luźna, pozbawiona jakichkolwiek zdobień tunika. Spływała po powierzchni walca, dlatego nie widzieli nóg. Jedyne, co dawało się zauważyć, to spore wybrzuszenie na plecach.

Nike nie miał pojęcia, ile to wszystko trwało. Obcy przypatrywał im się z góry, a oni – zadzierając głowy – patrzyli na niego. Wreszcie Bourne zrobił krok do przodu i podniósł rękę w klasycznym geście pozdrowienia. Istota obróciła powoli głowę w jego kierunku i przekrzywiła ją jak ptak obserwujący otoczenie.

Tak, właśnie tak…, pomyślał Nike i w tej samej chwili zza pleców Obcego wyłoniły się dwa obłe kształty.

Zwinięte skrzydła.

Istota rozprostowała je powoli na całą szerokość, ukazując skomplikowane wzory wijące się na puszystym śnieżnobiałym tle.

– Anioł… – szepnął Iarrey i przyklęknął, żegnając się odruchowo.

Na twarzy istoty pojawiło się coś, co wyglądało jak uśmiech. Rozłożyła ręce i nagle… To stało się zbyt szybko, żeby można dokładnie opisać kolejność zdarzeń. Morrisey i Bourne chwilę wcześniej opuścili broń, dlatego nie zdążyli zareagować. Obcy zadrżał. Skrzydła wystrzeliły w górę, a uśmiechnięte dotąd usta otworzyły się jak do krzyku. Nike zobaczył zęby, szeregi równych stożkowatych kłów. Setki kłów… I to było ostatnie, co jego wzrok zarejestrował, zanim krystalitowy wizjer hełmu pokrył się gęstą pajęczyną pęknięć. Wtedy, na ułamek sekundy przed tym, jak osłona rozsypała się w drobny mak, usłyszał głos Obcego. Nieludzkie, modulowane wycie. Stał najdalej, więc nie stracił przytomności od razu, choć nie był już pewien, czy widzi realne obrazy, czy też ma przywidzenia. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że wciąga do płuc powietrze obcego statku. Instynktownie wstrzymał oddech, ale zaraz uświadomił sobie bezsens takiego działania, i znowu zaczerpnął tchu.

Obcy zeskoczył na podłogę i podniósł jedną ręką nieprzytomnego Bourne’a. Drugą usunął resztki krystalitowej osłony hełmu, po czym zbliżył człowieka do swej twarzy. Nike już widział oczami wyobraźni, jak setki spiczastych kłów zaciskają się na szyi porucznika, ale nic takiego się nie stało. Obcy i człowiek zetknęli się czołami i tak pozostali, nieruchomi, przez kilka sekund. Potem Bourne wylądował na posadzce, a istota ruszyła do wyjścia, idąc wprost na Nike’a. Twór na jej czole, nie tak dawno przypominający zaciśnięte wargi, teraz był otwarty, lecz Nike nie zobaczył, co się w nim kryje. Odepchnięty przez Obcego przeleciał kilka metrów w głąb korytarza.

TRZYNAŚCIE

– Annataly! Odezwij się, do cholery!

Gdy Nike wrócił do pomieszczenia, kapitan już doszedł do siebie. Jedną ręką przytrzymywał słuchawkę komunikatora z rozbitego hełmu, drugą usiłował docucić porucznika. Chwiejący się na nogach Iarrey stał pod ścianą i wymiotował.

– Widziałeś, dokąd poszedł? – Morrisey odwrócił się do kadeta, odsłaniając nieprzytomnego Bourne’a. Na czole porucznika widać było wielki, ciemniejący krwiak.

Nike bez słowa wskazał lewą odnogę korytarza.

– Twój komunikator działa?