– Nie wiem… zaraz sprawdzę. – Sięgnął do panelu na rękawie. Większość diod paliła się na czerwono. Wcisnął klawisz resetujący. Szanse na to, że autonaprawa zadziała, były niewielkie, ale co mu szkodziło spróbować.
– Iarrey, łap się za fazer, idziesz przodem! – zakomenderował tymczasem Morrisey, nie czekając na efekty. – Ja wezmę Bourne’a, a młody będzie ubezpieczał tyły. Spieprzamy na Nomadę, potem opalimy temu skrzydlatemu krzykaczowi piórka o najbliższą gwiazdę.
Nie dyskutowali. Nike szedł tyłem, cały czas wpatrując się w półmrok skrywający najodleglejszy sektor korytarza, nie zauważył więc, że Iarrey i kapitan stanęli raptownie.
– Co jest? – zapytał przestraszony, gdy wpadł na nich. Chwilę później sam zobaczył, co ich zatrzymało.
W miejscu, gdzie przedtem znajdowała się membrana prowadząca do łącznika z zewnętrznym kręgiem, nie było teraz nic. Gładka ściana nie różniła się niczym od reszty korytarza.
– Może to nie ta sekcja.
– Minęliśmy cztery membrany – powiedział Iarrey. – To było tutaj. Dokładnie tutaj.
– Jesteś pewien? – zapytał Morrisey.
– Stuprocentowo.
Kapitan położył bezwładnego Bourne’a na podłodze i podszedł do ściany. Przyjrzał się jej z bliska, po czym cofnął się o dwa kroki, ustawił fazer na maksymalną moc i wypuścił strugę plazmy prosto przed siebie. Nie trwało to dłużej niż sekundę. Duży fragment obłej ściany wyparował, ale gdy kłęby gryzącego dymu rozpełzły się, nie zobaczyli łącznika, który jeszcze niedawno tu był. Owalny otwór miał głębokość niemal dwóch metrów i wszystko wskazywało na to, że został wydrążony w litej materii.
– Kapitanie! – Nike spojrzał na wyświetlacze systemu łączności. Tym razem sporo diod świeciło się na zielono.
– Co znowu?
– Melduję, że mój system łączności działa.
– Świetnie, tyle że ze mną możesz pogadać bez pomocy systemu, a z Nomadą bez otwartych przejść się nie połączysz.
Morrisey odwrócił się, zaklął i nacisnął spust raz jeszcze. Znów spowił ich gryzący dym. W pewnym momencie Nike poczuł, że podłoga korytarza zadrżała. Jakby statek poczuł ból, jakby przeszył go jakiś skurcz. Kadet ledwie utrzymał się na nogach. Kapitan też się zachwiał, a końcówka strumienia plazmy, nim zniknęła, zrobiła spory wyłom w suficie.
Tym razem, ledwie dym się rozwiał, zobaczyli znajomy widok. To było wnętrze jednego z bocznych pomieszczeń, które oglądali po wejściu do łącznika. Morrisey uśmiechnął się krzywo.
– No to już wiemy, dlaczego nie zgadzały nam się pomiary.
– Zadziwiające – powiedział Iarrey, wciskając się do otworu. – Ten statek nie ma stałej struktury. Tworzy przejścia tam, gdzie są aktualnie potrzebne. – Rozejrzał się po pomieszczeniu i wskazał ścianę, w której przedtem była membrana wejściowa. Teraz widział tam taką samą gładką powierzchnię jak wszędzie. – Coś mi się zdaje, że zaprowadził nas prosto do miejsca, do którego mieliśmy dotrzeć. – Zawrócił i przyjrzał się krawędziom wypalonego otworu. – Spójrzcie na to, materia zaczyna się replikować…
Faktycznie, na wypalonej strumieniem plazmy gładkiej powierzchni zaczęły się pojawiać bąble, narośle – jakkolwiek to nazwać. Statek Obcych odbudowywał naruszoną strukturę.
Morrisey popchnął Nike’a w kierunku otworu, a potem pochylił się, by podnieść wciąż nieprzytomnego Bourne’a.
– Miejmy nadzieję, że główne korytarze nie zasklepiają się tak jak łączniki. Nike, masz dostęp do holoplanu tej części statku?
– Zgubiłem mapnik.
– To niedobrze. A pamiętasz rozkład tych pomieszczeń?
– Mniej więcej. Jesteśmy po prawej, tu były cztery pokoiki, takich na oko rozmiarów.
– Cztery, powiadasz… – Morrisey milczał przez chwilę, jakby coś obliczał. – Łącznik miał najwyżej piętnaście metrów długości. Te pomieszczenia mają po trzy metry szerokości. Musimy zatem przepalić około trzech metrów ścian, żeby dostać się do głównego korytarza. Mój fazer jest już prawie pusty, ale mamy dwa pełne. Powinno się udać.
– Nie możemy wypstrykać się z całej plazmy – zaoponował Iarrey. – Jest jeszcze ten… anioł.
– Będziemy się nim przejmować, jak go spotkamy – uciął dyskusję Morrisey. – Odsuńcie się.
– Nie – powiedział cicho, lecz zdecydowanie Nike.
– Co znaczy: nie? – Kapitan zatrzymał się i spojrzał na niego wrogo.
– Powinien pan to przemyśleć, sir… – Nike przełknął głośno ślinę. – Ta materia pali się, wydzielając sporo dymu. Jeśli wejdziemy tam wszyscy, podusimy się. Lepiej zostańmy tutaj i stąd…
– Młody ma rację. – Iarrey, przyglądając się krawędziom otworu, nieoczekiwanie poparł kadeta. – Ta dziura zasklepi się za jakieś sześć, siedem minut. Napieprzaj, Henrichard, ale my z Bourne’em poczekamy tutaj. Nie będziemy ci zabierać tlenu. – Podał Morriseyowi swój fazer.
* * *
Kapitan zużył całą plazmę z fazera porucznika, zanim zdołał się przebić do czwartego z pomieszczeń. Według obliczeń od głównego korytarza dzielił ich jeszcze tylko metr ściany. Niestety pierwszy otwór zmniejszył się już na tyle, że istniała obawa, iż nie zmieszczą się do niego. W tej sytuacji Morrisey postanowił wyczerpać resztkę plazmy ze swojego fazera, mimo że stanowił on jedyną obronę trójki czekających w wewnętrznym korytarzu astronautów.
Iarrey zdołał poszerzyć otwór o kilkadziesiąt centymetrów, zanim cichy syk oznajmił, że plazma się skończyła. To dawało im kilka dodatkowych minut. Dowódca Nomady nie próżnował w tym czasie. Krztusząc się od gryzącego czarnego dymu, przepalał kolejną ścianę. Nike i Iarrey spoglądali lękliwie na niknący w mroku korytarz. Gdyby Obcy zdecydował się w tej chwili pojawić, nie mieliby najmniejszych szans. Woleli nie myśleć, co będzie, jeśli Morrisey się pomylił i zewnętrzny krąg już nie istnieje.
– Teraz albo nigdy! – Pierwszy oficer chwycił Nike’a za ramię i wskazał coraz szybciej zmniejszający się otwór w ścianie. – Wchodzimy.
Podnieśli wciąż nieprzytomnego porucznika i przetaszczyli go do pierwszej kabiny. Mimo braku ciążenia nie była to łatwa operacja. Kłęby łzawiącego, drażniącego płuca dymu nie pozwalały otworzyć oczu i zaczerpnąć głębiej powietrza. Byli już w otworze między trzecim a czwartym pomieszczeniem, kiedy w słuchawce Nike’a coś zaszumiało i nagle usłyszał mocno zniekształcone słowa. Morrisey przebił się do miejsca, w którym łańcuch dron nadal miał łączność z Nomadą.
Krztusząc się, wypadli na korytarz.
– …ie jesteście, odbiór! – Zachrypnięty od krzyku głos nawigatorki brzmiał w uszach Nike’a jak najcudowniejsza muzyka.
– Smiley, żyjemy! – ryknął w przerwie między spazmami kaszlu. – Skurwyklonia mać, żyjemy! Jesteśmy w głównym korytarzu!
Morrisey, leżący dwa metry od niego z oczami czerwonymi jak wampir, nagle zesztywniał.
– Coś ty powiedział? – zapytał ledwie zrozumiale.
– Zameldowałem, że… – Z trudem łapiąc oddech, Nike uśmiechnął się do niego, ale natychmiast spoważniał.
Twarz kapitana nabiegła krwią.
– Coś ty powiedział, skurwykloni pomiocie? – powtórzył Morrisey i znów się rozkaszlał.
– Nie rozumiem…
– Nie rozumiesz? – Morrisey podniósł fazer, którego lufa wciąż się żarzyła. – Jak nazwałeś Annataly?
Nike pobladł. „Smiley”… Tak Annataly pozwalała na siebie mówić tylko wtedy, gdy… Na statku pilnował się, ale tutaj, ze szczęścia…
– To nie tak…
– Nie tak? – Morrisey ledwie mówił, ale jego oczy wyrażały bezgraniczną nienawiść. – Ostrzegałem cię, śmieciu. Najmniejszy ślad i…
Nike zamknął oczy, gdy kapitan naciskał spust. Nie poczuł nic, za to usłyszał przeraźliwy wrzask.
– Henrichard!
Zdumiony spojrzał w głąb korytarza. Stała w nim postać w pełnym skafandrze próżniowym. Bez wątpienia Annataly.
– A ty, sklonowana szmato, co tu robisz? – Nie mniej zaskoczony Morrisey popatrzył na przybyłą, po czym ze złością odrzucił bezużyteczny rozładowany fazer. – Kto, do cholery, pilnuje statku?
– Szmato? Sklonowana? – Głos Annataly zabrzmiał w słuchawkach jak syk żmii. – Może gdybyś bardziej interesował się mną niż butelką, nie miałbyś takich problemów ze wzwo…