Выбрать главу

– Zamknij się, dziwko! – ryknął kapitan, siniejąc na twarzy. – Zabiję cię razem z tym… tym…

– To ty się zamknij, Henrichard! – Te słowa nie padły z ust Annataly ani Nike’a. – Gówno mnie obchodzi twoja potencja! – mówił podniesionym głosem Iarrey. – Mamy tu teraz większy problem. I nie zamierzam zginąć tylko dlatego, że tobie, stary pijaku, już nie staje, zrozumiano?!

Morrisey spurpurowiał. Otwierał właśnie usta, żeby posłać do diabła pierwszego i całą resztę, lecz Annataly go ubiegła.

– Nie wiem, na co wy trafiliście, ale powinniście zobaczyć, co znalazłam za tymi grodziami. – Rzuciła w ich stronę holopad.

– Załóż się, że nas nie przebijesz. – Morrisey chwycił urządzenie w locie. Włączył odtwarzanie, choć widać było, że bardziej interesuje go w tym momencie przegryzanie gardeł, zarówno nawigatorki, jak i kadeta.

Ładownie statku wydawały się ogromne. Trudno było ocenić, jak wielkie. Równie trudno było zliczyć, ile ciał – chociaż słowo „ciała” chyba nie bardzo pasowało do sytuacji – się w nich znajdowało. Widzieli tysiące, dziesiątki tysięcy wypatroszonych i zamrożonych humanoidalnych istot wiszących w równych szeregach. Kobiet, mężczyzn, nawet dzieci…

– Co to, do skur… – wyszeptał Morrisey po chwili ciszy.

– Nie wiem jak wam, ale mnie się to teraz składa w logiczną całość – powiedział Iarrey. – Gość ze skrzydłami, te ciała, pojazdy w doku…

– Co ty pieprzysz, Heraklesteban? – zdziwił się Morrisey. – Jakie znowu pojazdy?

– Zajmowałem się analizą tych stateczków przytwierdzonych do wieży w doku – przypomniał mu Iarrey. – Katalogowałem wszystko i… spokoju mi to nie dawało. Odniosłem wrażenie, że jeden skądś znam. A w każdym razie…

– Streszczaj się – zganił go Morrisey.

– Biblia. Księga Ezechiela – powiedział krótko Iarrey. – Koło w kole.

– Prosiłem grzecznie…

– Opis aniołów zabierających proroka Ezechiela do nieba. – Nike pierwszy załapał. – Tam jest opisany pojazd, którym go wieźli. I koło w kole.

– Takie samo rozwiązanie techniczne zauważyłem w pojazdach, które znaleźliśmy w doku tego statku – dokończył Iarrey.

– Chcesz mi powiedzieć, że ten skrzydlaty skurwyklon z ryjem jak syrena alarmowa to protoplasta anioła? – zapytał Morrisey.

– Jaki skrzydlaty skurwyklon? – dołączyła do niego równie zdziwiona Annataly.

– Tak – Iarrey nie zwrócił uwagi na jej pytanie – to właśnie chcę powiedzieć. Od tysięcy lat ludzie mówią o spotkaniach z aniołami, wysłańcami Boga. A tu mamy statek, na którym jest skrzydlata istota wyglądająca jak zdjęta z fresku starożytnej świątyni, i do tego całą ładownię wypatroszonych humanoidów. Idę o zakład, że to ludzie.

– Czyli…

– …my naprawdę jesteśmy pokarmem bogów – zakończył za dowódcę Iarrey.

– No dobrze. – Morrisey wyłączył holopad. – Czy teraz mogę się już dowiedzieć, kto czuwa na Nomadzie?

– Kiedy straciliśmy kontakt, obudziłam ojca Pedroberto – odpowiedziała spokojnie Annataly.

– No to módlmy się, żeby nasz skrzydlaty przyjaciel nie zechciał go odwiedzić przed nami – z westchnieniem podsumował sytuację Morrisey.

CZTERNAŚCIE

Szli w kierunku hangaru, wciąż wywołując Nomadę. Bezskutecznie. Nie uzyskali połączenia na żadnej z częstotliwości alarmowych. Nike na wszelki wypadek trzymał się z dala od kapitana.

– Zabiję go, po prostu zaduszę własnymi rękami – gorączkował się Morrisey. – Gdzie ten katabas polazł?

– Jak go znam, obżera się teraz w mesie – wtrącił Iarrey.

– Tam też są głośniki – zgasił go kapitan.

– Nie sądzicie chyba – powiedziała Annataly – że ten… ee… Obcy jakoś dostał się na nasz statek?

– A niby jak? – prychnął Morrisey.

– Anioł stający przed księdzem…

– Jak miał przed nim stanąć?! – wrzasnął zirytowany Morrisey. – Goły w otwartej przestrzeni? Jakby był taki mocny, toby nie utrzymywał atmosfery na własnym statku.

– Tylko zastanawiałem się na głos – żachnął się pierwszy oficer.

– Siejesz defetyzm i tyle. Bez kodów dostępu nie otworzyłby śluz, a Pedroberto niespecjalnie ma go jak zauważyć.

– A nie pomyślałeś, skąd Bourne ma takiego krwiaka na czole? – zapytał Iarrey.

– Bo oberwał centralnie? – odparł Morrisey.

– Czym oberwał? – skontrował natychmiast Heraklesteban. – Nike mówi, że widział, jak anioł przystawiał mu do twarzy tę dziwaczną narośl.

– I co z tego? – zniecierpliwił się kapitan, po raz kolejny wywołując Nomadę.

– A jeśli w ten sposób wysondował jego myśli? Zebrał wszystkie potrzebne mu informacje? W tym kody dostępu do śluzy?

– Fantazjujesz.

– Być może. – Iarrey uśmiechnął się złośliwie. – Jeszcze parę godzin temu nie wierzyliśmy w istnienie Obcych. Teraz mamy ładownie pełne wypatroszonych ludzi, kolesia wyglądającego jak anioł i pojazdy z Biblii… Jak dla mnie, zrobiło się na tyle fantastycznie, że wszystko jest prawdopodobne. Nawet to, co wydaje się totalnie niedorzeczne.

Kapitan nie odpowiedział. Ze zdwojoną energią zaczął wywoływać Nomadę. Nike, pomimo strachu i odrazy, w głębi serca podziwiał jego upór. Nie wierzył, by te próby przyniosły jakikolwiek efekt, ale gdy po setnym wezwaniu pośród trzasków rozległ się niewyraźny głos, niemal krzyknął z zachwytu.

– Ojcze, to ja! – ryknął Morrisey. – Słyszy mnie ojciec?

– …ak, słyszę cię, synu.

Głos był zniekształcony, ale zrozumiały. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

– Sytuacja alarmowa – podjął kapitan. – Musi ojciec obudzić kadetów i przysłać ich w pełnym rynsztunku bojowym z zapasowymi hełmami na ten wrak. Natychmiast.

– Obawiam się, że to niemożliwe – odpowiedź była tyleż krótka, co konkretna.

– Słucham? – Morriseya zatkało.

Przez chwilę panowała cisza.

– Nie odzywałem się do was – powiedział w końcu ojciec Pedroberto – bo musiałem sobie przemyśleć tę sprawę.

– O czym ojciec, do skur… – zirytował się kapitan.

– Zamilcz, Henrichard! – uciszył go kapłan. – Tolerowałem twoje grzeszne uczynki, bo nie miałem wyjścia. Ale teraz już mam.

– Obserwowałeś nas? – zdziwił się Iarrey. – Jeśli tak, to widziałeś, co zarejestrowały kamery w ładowniach tego statku. Słyszałeś, co mówiłem…

– Owszem – potwierdził ojciec Pedroberto. – Jeśli wam się wydawało, że nie mam powołania, to głębokoście się mylili. Ja naprawdę wierzyłem w słowo Boże. W to, co zapisano w Piśmie. A że czasem postępowałem inaczej…

– Ale jakie to ma teraz znaczenie? – zapytała łamiącym się głosem Annataly. – Co to ma wspólnego z wysłaniem po nas promu?

– Nie domyślasz się? – spytał kapłan.

– Nie.

– To, co dzisiaj zobaczyłem i usłyszałem, zaprzecza podstawom mojej wiary. Wiary, którą wyznają dziesiątki miliardów ludzi w setkach skolonizowanych systemów. Wiary, która od tysiącleci kształtuje naszą cywilizację. Znaleźliście dziś dowody na to, że czciliśmy istoty, które traktowały nas tak, jak my traktujemy… bydło rzeźne. Jak sądzicie, czym skończyłoby się wyjawienie tej prawdy? – Zapadła cisza, nawet Morrisey nie odpowiedział. – Mogłoby to zachwiać podstawami cywilizacji. Może nawet doprowadzić do kolejnej wojny…

– Przestań pieprzyć, wredna świnio! – Kapitan w końcu nie wytrzymał. – Dla kasy byłeś w stanie przymykać oko na rzeź niewiniątek, a teraz zgrywasz świętego…

– Byłem grzesznikiem, to prawda – przyznał ojciec Pedroberto – ale znalazłem sposób na odkupienie swoich win w obliczu Boga.

– Jakiego znowu Boga? – żachnął się Iarrey. – Widziałeś przecież, czym są te istoty. Teraz już wiesz, że twoja wiara nie ma sensu…

– Ja to wiem – powiedział spokojnie kapłan – wy to wiecie, ale reszta ludzkości nie ma o tym pojęcia i nigdy się nie dowie.