– Nikomu nie powiemy, masz nasze słowo – obiecał gorliwie przerażony nie na żarty Morrisey, powoli zdając sobie sprawę, do czego zmierza ojciec Pedroberto. Nike, Annataly i Iarrey skwapliwie mu przytaknęli.
– Mylisz się, synu – stwierdził ksiądz. – Znam wasze ułomności. Jesteście zbyt zepsuci, żeby zatrzymać tę tajemnicę dla siebie.
– I kto to mówi? – prychnęła Annataly.
– Co ojciec zamierza? – zapytał z przekąsem Nike. – Chce nas ojciec zabić z zimną krwią? Czy to nie będzie wbrew siódmemu przykazaniu?
– Przykazania?! – zaśmiał się Pedroberto.
– Ty wcale nie chcesz za nic odpokutować! – wybuchnął Morrisey. – Boisz się, że wylecisz na zbity pysk razem z resztą waszej zakłamanej mafii…
Mina kapłana wskazywała jednoznacznie, że diagnoza kapitana jest trafna.
– Zamierzasz nas tutaj zostawić na pastwę losu? – zapytał Iarrey. – Z tym potworem na karku?
– Aż taki szalony nie jestem – odparł kapłan. – Moglibyście coś jeszcze wymyślić… Dlatego zadbałem, żeby ten statek został wymazany z historii świata. A jeśli jeszcze nie wiesz, o czym mówię, mój synu, słowo klucz brzmi: kolapsar. Z Bożą pomocą uaktywniłem właśnie jedno z tych waszych piekielnych urządzeń. Za kilka godzin we wszechświecie nie pozostanie żaden ślad waszego odkrycia. Z Bogiem, moje dzieci.
– Będziesz się smażył w piekle, klecho! – wrzasnął Morrisey.
Pedroberto spojrzał na niego jak na niesfornego łobuziaka, po czym zniknął z ekranu.
– W świetle ostatnich wydarzeń nie sądzę, żeby piekło było dla niego straszakiem – mruknął załamany Nike.
– Ano właśnie… – Uśmiech kapitana Morriseya nie zwiastował niczego dobrego. – Skoro ten temat mamy już zamknięty i skoro mam dzisiaj umrzeć, a piekła nie ma, pora dotrzymać słowa danego Damiandreasowi, panie córeczkojebco…
Część druga
KOLONIA
PROLOG
System Xan 4, Sektor X-ray,
17.08.2354
Karan Degard przesłonił oczy grubszymi powiekami. Czekał na znajomy stukot arada, ale od strony namiotu nie dobiegał najlżejszy nawet szmer. Cisza trwała stanowczo zbyt długo. Mijały kolejne spęcznienia błony, lecz nic nie zapowiadało zmiany. Garstnik tkwił więc w bezruchu, choć obrzeże kołpaka wpijało mu się boleśnie w miękkisz. Tahary, wyczuwszy rosnące napięcie swojego żywiciela, poruszały się nerwowo w porowatości – zarówno te żerujące tuż pod powierzchnią, jak i mniejsze, ukryte przy chrząstce, która oddzielała tę część ciała młodego wojownika od najważniejszych narządów wewnętrznych.
Głuchy stukot świętej kości przywrócił mu spokój. Karan Degard otworzył oczy. Wyprostował się powoli, zaciskając szpony na pokrytych misternym wzorem uchwytach miażdżerów. Zasłony dzielące go od wodza klanu wciąż były opuszczone, jednakże dzięki blaskowi silniejszego słońca, które wstawało właśnie za zdobycznym namiotem, widział sylwetki poruszające się między płachtami falującymi na leniwym wietrze. Najwyższy Suhur przykucał właśnie na podwyższeniu.
– Duchy Gór znów przemówiły. Spełniły daną nam obietnicę – wycharczał z szacunkiem Karan Degard, przywołując ręką tragarzy.
Stojący najbliżej niego mennici rozsunęli się, przepuszczając dwóch ubłoconych, niemal nagich młodzików niosących wygięty mocno konar sągrowca, do którego przytroczono rzemieniami podłużny przedmiot. Nie dało się określić dokładnych kształtów daru, gdyż został szczelnie przykryty. Jedno było pewne: długością niewiele ustępował najokazalszej suhurskiej włóczni. Musiał też być bardzo ciężki, skoro gruba gałąź aż tak się wygięła. Przerzucona przez nią skóra tiszki szorowała przy każdym kroku po wydeptanej ziemi.
Na dany przez garstnika znak z szeregu wojowników wychynęli kolejni młodzicy. Z bojaźliwym szacunkiem ominęli tragarzy, aby rozstawić przed namiotem niskie trójnogi. Przygarbiony densha rozłożył pod nimi ozdobioną symbolami klanu skórę hrylla, a potem skropił ją posoką świeżo zabitego Gurda. Błękitne krople szybko wsiąkały, dołączając do setek wcześniejszych, tworzących poczerniałe plamy. Gdy potępiony przez bogów obracał się, by wrócić za namiot, wojownicy mogli zobaczyć na jego plecach spore wybrzuszenie. Misterna plecionka z wysuszonych ścięgien i drobnych kości wydymała się w miejscu, gdzie tkwiła wciąż zaschnięta pełchawka.
Gdy konar zawisł wreszcie na przygotowanym rusztowaniu, a tragarze wrócili do szeregu, Karan Degard zacisnął po raz kolejny grubsze powieki. Nie otwierając ich, sięgnął po skórę i zdecydowanym ruchem odkrył dar. Nie musiał patrzeć na zgromadzonych wokół mennitów i tłoczących się za nimi członków klanu, by wiedzieć, jakie zrobił na nich wrażenie. Szmery umilkły jak zacinakiem uciął. Zaległa cisza przerywana jedynie gulgotem piskląt siedzących w pobliskim kojcu. Na grubych rzemieniach wisiał dziwny, długi na cztery ostrza dźgaka srebrzysty przedmiot.
Chwilę później densha podciągnął przednią zasłonę namiotu. Tore Numa-Reh, sto pierwszy wódz klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy, wstał wolno, prostując kolejne stawy nóg. Kiedy szczytem płaskiego hełmu sięgnął sklepienia, zstąpił z podestu, wciąż spoglądając z góry na otaczających go o wiele niższych wojowników. Przesłonił cieńszą powieką główne oko dopiero wtedy, gdy opuścił cień. Karan Degard nie wiedział, czy to słońce poraziło Najwyższego czy może boski blask bijący od złożonego mu daru.
Tore Numa-Reh kroczył dumnie wąskim szpalerem najroślejszych mennitów, których i tak przewyższał o kilka grotów. Jego szara, pokryta gęstą siecią piroglifów i blizn skóra lśniła jak natłuszczona. Boczne oczy miał ufnie przysłonięte, lecz jego membrany tchawiczne sterczały spod obramowania kościanego hełmu. Karan Degard poczuł ciepły dreszcz przenikający go aż do głębi. Najwyższy Suhur klanu wydawał się nie tylko zaskoczony, ale i zadowolony.
Na rozkaz wodza przecięto rzemienie podtrzymujące dar Duchów Gór, a potem złożono go ostrożnie na okrytej skórą ziemi. Tore Numa-Reh kucnął przy błyszczącym obłym przedmiocie, aby przyjrzeć się licznym detalom. Patrzył długo i badawczo, czego jednak Karan Degard nie miał mu za złe. Sam spędził przed jaskiniami Bor Omot wiele spęcznień błony, rozkoszując zmysły widokiem Siewcy Gromów.
– Duchy Gór przemawiają do ciebie – zahurgotał w końcu Tore Numa-Reh, nie odrywając wzroku od daru. – To musi być dzieło bogów. Żaden Gurd nie stworzyłby czegoś tak wspaniałego. – Wyprostował wolno nogi. – Wiesz, jak posługiwać się tą bronią?
– Tak – odparł zgodnie z prawdą Karan Degard.
– Uracz zatem nasze oczy mocą Bogów! – rozkazał mu Tore Numa-Reh.
Garstnik skulił się niespokojnie, a jego tahary znów zaczęły się wiercić.
– O przerastający najroślejszych Wojowników Kości – zaczął ostrożnie. – Duchy Gór przestrzegły mnie, abym nie korzystał przedwcześnie z ich daru…
Wódz klanu przymknął grubsze powieki na bocznych oczach, skupiając na nim wzrok.
– Nie możesz czy nie potrafisz zaprezentować mocy tej broni? – zapytał.
– Mogę i potrafię – zapewnił go natychmiast garstnik, zwalczając po raz kolejny pokusę odchylenia kołpaka. – Zanim to jednak uczynię, chciałbym, abyś posłuchał ostrzeżenia przekazanego mi przez Duchy Gór.
– Otwórz zatem swoje membrany! – zahurgotał Tore Numa-Reh, wracając do cienia namiotu.
– Ta broń została wykradziona bogom Słońc i Gwiazd, którzy zazdrośnie strzegą swoich tajemnic, i dlatego może być użyta tylko jeden jedyny raz! – Karan Degard rozpoczął przemowę, której nauczył się na pamięć podczas długiego powrotu z gór. – Gdy z niej skorzystamy, bogowie dowiedzą się, że ją posiedliśmy, i ukarzą straszliwie tych, którzy dopuścili się świętokradztwa. Dlatego kazano mi zapamiętać, że powinniśmy trzymać ten dar w ukryciu aż do dnia ostatecznej bitwy. Duchy Gór zwą tę broń Siewcą Gromów. Tutaj – wskazał masywną kolbę – kryje się jej niewyobrażalna moc. Tak wielka, że najpotężniejsze pociski miotane przez Gurdów wydadzą się przy niej równie niegroźne jak wyschnięte nasiona sągrowca. – Przez szeregi wojowników przetoczyła się fala cichych szmerów, jako że broń błękitnokrwistych znana była ze swej niszczycielskiej siły. – Dzięki niej w jedno spęcznienie błony możemy odmienić losy nadchodzącej wojny. Ta broń zdoła dosięgnąć wroga odległego o dwadzieścia, a nawet trzydzieści strzałów z łuku. – Rozległ się kolejny szmer podziwu, jeszcze głośniejszy. Żaden Suhur nie sięgał wzrokiem na taką odległość. – Dobrze wymierzona, a do tego służy ta jej część – Karan Degard włożył szybko rękawice, aby nie zbrukać daru brudnymi szponami, po czym dotknął nabożnie wybrzuszenia u szczytu Siewcy Gromów – zamieni w krwawą miazgę nie tylko wodza Gurdów, ale też wszystkich towarzyszących mu czworonogich, i to w promieniu kilkunastu włóczni. – Nacisnął czerwoną plamkę ozdobioną magicznymi znakami i nagle ponad płaskim zakończeniem wypustki pojawił się widmowy obraz.