System Demeter, Sektor Omega,
14.07.2351
– Ile czasu jeszcze potrzebujecie?
Kapitan Henryan Święcki nie odpowiedział na to pytanie. Stał nadal przy centralnej części grodzi, nie spuszczając wzroku z rozgrzanego do białości otworu i snopów iskier towarzyszących pracy potężnej laserowej wiertarki. Gruby jak palec promień zgasł nagle, na mgnienie oka pogrążając śluzę w kompletnych ciemnościach. Osłona hełmu potrzebowała dwu dziesiątych sekundy, by przystosować się do normalnych warunków. Krystalit jaśniał szybko, a wraz z nim otoczenie.
– Dawać retraktor! – wrzasnął Święcki, machając ręką w kierunku ratowników czekających pod przeciwległą ścianą.
Podbiegli natychmiast, niosąc przed sobą grube szczęki urządzenia. Dopasowali je pośpiesznie do otworów, nie zwracając uwagi na to, że plastal wciąż jest rozgrzana do czerwoności. Dla ludzi po drugiej stronie grodzi liczyła się każda sekunda. Ratownicy wiedzieli o tym, nic więc dziwnego, że zżerały ich nerwy. Ciężki retraktor wyślizgnął im się z rąk i dopiero za drugim podejściem zdołali wsunąć wszystkie cztery zaczepy w jarzące się krwiście otwory.
Henryan dobił dla pewności każdą końcówkę młotem, a potem uniósł dłoń, dając znak operatorowi, że może włączyć pompy.
– Jak długo to jeszcze potrwa? – Głośniki komunikatora ożyły ponownie. Tym razem pytanie zostało zadane znacznie natarczywszym tonem.
– Dwie minuty, majorze – rzucił Henryan, nie odrywając wzroku od grodzi. – Tylko dwie minuty.
– Nie mamy tyle czasu. – W głosie przełożonego słychać było irytację.
– Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ewakuację rozpoczniemy już za… siedemdziesiąt cztery sekundy.
Święcki zamilkł. Pośrodku grodzi pojawiła się szczelina. Szczęki retraktora zaczęły rozwierać masywną przegrodę, walcząc z potężnymi tłokami zamka, który przyciskał do siebie cztery grube płaty plastali, odcinając ludziom dostęp do następnej sekcji kadłuba.
– To działa! – wrzasnął, zapominając o otwartym kanale łączności. – To działa!
Obsługujący pompy technik uśmiechnął się, unosząc kciuk. Po drugiej stronie czekało na ratunek czterdziestu dwóch marynarzy i oficerów. Czterdziestu dwóch przyjaciół i towarzyszy broni.
– Kapitanie, za minutę będziecie musieli przerwać akcję – w komunikatorze odezwał się dowódca okrętu, komandor Benford. – Odczyty nie kłamią. Jeśli nie zdławimy w tym czasie pożaru, dojdzie do eksplozji zbiorników tlenu i niekontrolowanego rozszczelnienia kadłuba, a to oznacza…
– Sir – przerwał mu Henryan, wiedząc, że komandor tego nie znosi – zdążymy ich wyciągnąć.
– Wątpię, kapitanie.
– Proszę trzymać Renauda z dala od sterowników śluz, a gwaran… – Święcki zamilkł w pół słowa. Retraktor rozwarł płaty grodzi na tyle, że między szczękami pojawił się niewielki otwór. – Mamy kontakt wizualny, sir! – zameldował podekscytowanym tonem.
– Nie ma się czym podniecać – burknął przysłuchujący się tej rozmowie major, choć meldunek skierowany był do dowódcy niszczyciela. – Zanim na dobre otworzycie to przejście, w powietrze wyleci pół okrętu.
– Nie zamierzamy niczego otwierać. Uchylimy gródź na tyle, żeby w prześwicie zmieścił się człowiek.
– To niedorzeczne… – zaczął Renaud, ale tym razem Święcki nie dał mu dokończyć.
– Jeszcze minuta, sir. Tylko minuta! – rzucił do mikrofonu, znów zwracając się do komandora.
Przywarł do grodzi, przełączył komunikator na mikrofony zewnętrzne i natychmiast tego pożałował. Za metalową przeszkodą kłębił się tłum przerażonych ludzi. Wrzeszczących, płaczących i przeklinających ludzi. Jeśli chciał ich uratować, musiał złapać kontakt z kimś, kto zrobi po tamtej stronie porządek. Kimś, kto nie spanikował. Przeszedł na kanał Wydziału Bezpieczeństwa.
– Liambrose?! – zawołał. – Jesteś tam?
Cisza. Kompletna cisza. Odpowiedź nadeszła dopiero po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach.
– Jestem, braciszku.
Henryan odetchnął z ulgą.
– Zaraz podam wam linę. Ustaw ludzi w kolejce, z przodu mają być najniżsi i najszczuplejsi. Niech przypną się porządnie co dwa metry. Będziemy ich przeciągać do śluzy, to przyśpieszy ewakuację.
– Rozumiem.
– I uspokój ich, bo liczy się każda sekunda.
– Jasne.
Henryan otworzył równolegle kanał ogólny i niemal natychmiast usłyszał dolatujące zza grodzi echo wystrzału, a potem kolejnego. To poskutkowało. W korytarzu sąsiedniej sekcji zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Liambrose wydał serię szybkich rozkazów, a chwilę później w otworze pojawiła się czyjaś żylasta dłoń. Henryan spojrzał na nią nieco zdziwiony, ale charakterystyczny ruch palców uzmysłowił mu natychmiast, o co chodzi.
– Dawać linę! – wrzasnął przez ramię.
Uwięziony cofnął rękę, gdy tylko poczuł dotyk szorstkiego tworzywa. Lina znikała szybko w otworze, rozwijając się pętla za pętlą jak żyłka wędki, na którą złapano wyjątkowo dużą rybę. Henryan zerknął na wyświetlacz hełmu. Od zakończenia rozmowy z komandorem minęły pięćdziesiąt cztery sekundy. Otwór w grodzi miał już dwadzieścia centymetrów średnicy, widać w nim było przerażoną twarz i pobielałe dłonie pierwszego z czekających na ewakuację. Dziesięć, piętnaście sekund i ten człowiek znajdzie się w śluzie, a za nim następni. To musi się udać.
– Renaud jest w sterowni?
Pytanie zadane nagle przez brata zaskoczyło Henryana.
– Tak.
– Szlag. Musisz go powstrzymać…
Sygnał alarmowy zagłuszył dalsze słowa Liambrose’a. Utonęły w nim też przekleństwa mata obsługującego pompy.
– Co się dzieje? – Święcki odskoczył od grodzi, widząc w migającym czerwonym świetle, że grube szczęki retraktora zaczynają się wyginać.
– Straciliśmy zasilanie – zameldował tyleż przerażony, co rozwścieczony operator.
– Dlaczego? – Henryan znał odpowiedź, zanim zadał pytanie.
Gródź za jego plecami zatrzasnęła się z głośnym hukiem, odcinając rękę nieszczęśnika, który tak bardzo pragnął przeżyć, że wsunął ją do otworu, choć nie mógł zmieścić w nim reszty ciała.
– Renaud, ty skurwyklonie! Nie możesz… – wysyczał Henryan, przełączając się na kanał dowodzenia.
Jego odbiornik przeszedł już jednak na tryb awaryjny i transmitował wyłącznie komunikaty systemu.
– …ompresja sekcji szóstej za pięć, cztery, trzy, dwie, jedną sekundę. Wszystkie śluzy otwarte. Ciśnienie…
Święcki wyłączył system. Opadł ciężko na pokład tuż obok odciętej w połowie przedramienia ręki, przyciskając dłonie do wizjera hełmu.
Tak niewiele brakowało.
DWA
Wallacedric Benford spoglądał na niego z miną tak beznamiętną, jakby patrzył w próżnię. Komandor nie imponował wzrostem, lecz szerokich barków zazdrościł mu każdy kadet. Był też kompletnie łysy, co w jego wieku mogło, ale nie musiało dziwić – zwłaszcza w wypadku człowieka z Pasa Zewnętrznego, gdzie idee transhumanizmu nie cieszyły się zbyt wielką popularnością. Jego owalna twarz, z której trudno było (jeśli sobie tego nie życzył) cokolwiek wyczytać, miała bardzo regularne rysy, a głęboko osadzone błękitne oczy nadawały jej pozory delikatności, czego nie psuł nawet wydatny nos.
– …a osłony termiczne zbiorników tlenu znajdujących się najbliżej ogniska pożaru zostały rozgrzane do trzystu dwudziestu stopni – referował tymczasem oficer dyżurny, nie odrywając wzroku od wyświetlacza. – Dalsze odkładanie decyzji o dekompresji mogło doprowadzić do eksplozji.
– Słyszałeś, Święcki? – zapytał Renaud.
– Temperatura krytyczna tych osłon wynosi trzysta pięćdziesiąt stopni – skontrował Henryan, z trudem zachowując spokój.
– Wytłumacz mu to, Tadam, zanim szlag mnie trafi – przesadnie uprzejmym tonem poprosił major. On z kolei był bardzo wysoki i potwornie szczupły. W kręgu osób mu nieprzychylnych – czyli większości załogi Dragona – nazywano go Szkieletem. W odróżnieniu od komandora miał niezwykle plastyczne oblicze, z tym że nie korzystał w pełni z możliwości, jakie mu to dawało. Na jego twarzy rzadko gościł uśmiech, częściej jeden z odrażających grymasów aż za dobrze znanych marynarzom. Teraz znów się pienił. Nawet jego szeroko rozstawione piwne oczy zdawały się płonąć żywym ogniem, podobnie jak skóra na policzkach.