Выбрать главу

Moment później drzwi zmatowiały, pozostawiając Henryana w mroku celi sam na sam z niewesołymi myślami.

CZTERY

Draccos nie kłamał. Życie w tej kolonii nie było bajką. Nad wejściem do tunelu, którym więźniowie udawali się codziennie do pracy, ktoś dowcipny zawiesił tablicę z napisem: PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ, WY, KTÓRZY TU SIEDZICIE. Ta sparafrazowana sentencja najlepiej podsumowywała nastroje skazanych. A na Pas Sturgeona trafiali najgorsi z najgorszych. I zostawali tu długo. Henryan należał do wąskiej grupy skazańców „terminalnych”, jak przewrotnie nazywano tych, którzy mieli sprecyzowany czas odsiadki. Dziewięciu na dziesięciu pensjonariuszy przybytku Draccosa odsiadywało bowiem bezwzględne dożywocia. I wszyscy oni marzyli o wyrwaniu się z tego piekła, choćby w zaświaty.

Problem w tym, że ucieczka z Pasa Sturgeona była niemożliwa. Więźniowie tkwili przez niemal całą dobę w Zintegrowanych Systemach Ochrony Osadzonego, jak nazywano masywne pancerze, które wykluczały wyrządzenie sobie krzywdy. Nigdy też, nawet na moment, nie pozostawiano ich bez nadzoru.

Dzień w kolonii wyglądał zawsze tak samo. Niedziele nie różniły się niczym od dnia powszedniego – z wyjątkiem jednego niewielkiego odstępstwa. Nie obchodzono też żadnych świąt, nawet tych najważniejszych, federacyjnych. Pobudkę grano o szóstej trzydzieści czasu standardowego – kopalnie znajdowały się na pozasystemowym polu asteroid, zatem komendantura nie musiała stosować skomplikowanych przeliczników czasowych koniecznych na większości zasiedlanych planet.

Po capstrzyku osadzeni udawali się do łaźni, gdzie opuszczali na chwilę pancerze, aby wziąć krótki prysznic. Sześć dni w tygodniu mieli prawo do trzyminutowej suchej kąpieli, siódmego pozwalano im korzystać przez trzydzieści sekund z prawdziwej wody – to było owo jedyne odstępstwo od codziennej rutyny. Myliłby się jednak ten, kto by uznał, że kąpiel to doskonała okazja do odebrania sobie życia. W momencie rozszczelnienia zbroi osadzonych pętano magnetycznymi więzami, a każdy niedozwolony ruch karany był natychmiast, i to w najboleśniejszy sposób. Od tej zasady nie było wyjątków.

Po ablucji więźniowie trafiali do magazynu, gdzie roboty pokrywały ich ciała natryskową jednorazową bielizną, a potem przechodzili do mesy na szybkie śniadanie. Na ten moment wszyscy czekali. Tylko tam i tylko przez pięć minut mieli bezpośredni kontakt z innymi ludźmi.

Wysysali koktajle przy masowych dyspenserach, które zwano „konfesjonałami”, gdyż jedzący musieli zajmować miejsca na specjalnych klęcznikach, by sięgnąć do rurek z pokarmem. Następnie przechodzili do szatni, gdzie znów wkładali pancerze, tym razem robocze, i po pobraniu narzędzi udawali się na dwunastogodzinną harówkę. Równo o siódmej wszystkie wahadłowce odcumowywały od doków kopuły kolonii karnej.

Po dotarciu na wyznaczone asteroidy więźniowie otrzymywali przydziały i kierowali się wydrążonymi chodnikami na wyznaczone stanowiska. Chociaż każda brygada składała się z ośmiu osób – tyle było stanowisk roboczych na każdej linii wydobywczej – osadzeni zawsze pracowali samotnie. Nadajniki ich komunikatorów włączano tylko w sytuacji alarmowej, a każde nieuzasadnione użycie tego sprzętu było karane. Bezwzględnie i brutalnie, jak zawsze.

W czasie pracy osadzeni jedli jeszcze dwukrotnie, pobierając posiłki z zasobników zamaskowanych w korpusie pancerza roboczego. Kwestię potrzeb fizjologicznych rozwiązano, wykorzystując sposób znany już u zarania lotów kosmicznych, co dla więźniów było kolejną torturą. Bohaterowie przestrzeni nie musieli spędzić większej części dorosłego życia, paradując dzień w dzień z plastikową rurą w odbycie.

Z kopalni wychodzili o dziewiętnastej. Po powrocie do bloku więziennego zdawali narzędzia, pochłaniali kolację w mesie, pozbywali się w łaźni zużytej bielizny i po prysznicu wracali do standardowych pancerzy, a następnie do celi. Pół godziny później zarządzano ciszę nocną.

Henryan szybko przestał się dziwić, że niemal każdy więzień marzy o wyrwaniu się z piekła monotonii, czego można było dokonać tylko w jeden sposób: odbierając sobie życie. Lecz jak się na nie targnąć, skoro oprawcy – nikt nie nazywał ich tutaj inaczej – nie pozostawili niczego przypadkowi? Zdecydowana większość tych, którzy ginęli (w ciągu trzech lat, które spędził w kolonii, Święcki doliczył się dwudziestu siedmiu zgonów), miała przyzwolenie Draccosa. Szczęśliwcy dostawali szansę. Jedną minutę. Magnetyczne pęta traciły moc na tak krótko, ale nawet to wystarczało, by wyrwać z ust ochraniacz i odgryźć sobie język albo zrobić coś równie odrażającego i skończyć z sobą. Jeśli wybraniec pułkownika nie zdążył lub nie umiał skorzystać z tego swoistego aktu łaski, nie mógł liczyć na powtórkę. Życie to nie bajka…

Na samym początku odsiadki Święcki często zachodził w głowę, dlaczego skazańcy pragną popełnić samobójstwo. W wypadku ludzi skazanych na dożywocie i nie mających żadnej nadziei na opuszczenie kolonii taka reakcja była zrozumiała, jednakże część samobójstw, o których wiedział, dotyczyła więźniów „terminalnych”. Jaki sens miało odbieranie sobie życia kilka lat przed zwolnieniem?

Prawdę poznał jakiś czas później, gdy młyny kolonialnej rutyny zmełły w pył jego ducha i wolę. Już po dwóch latach odosobnienia zyskał pewność, że gdyby pozwolono mu umrzeć, nawet w najbardziej okrutny i bolesny sposób, nie wahałby się ani chwili. Szczególnie że Draccos nie mylił się także w drugiej kwestii. Rola, którą przyszło mu pełnić w kolonii, sprawiła, że szacunek osadzonych szybko wyparował. Każda uniemożliwiona próba samobójcza – choć z założenia i tak nie miała prawa się udać – zwiększała niechęć do człowieka, który pomógł jej zapobiec.

W połowie trzeciego roku odsiadki doszło nawet do tego, że nikt nie chciał z nim rozmawiać. Podczas tych krótkich chwil, gdy spętani magnetycznymi kajdanami więźniowie oczekiwali w mesie na wspólne posiłki, nikt do niego nie podchodził ani nie zagadywał. Wytrzymał tydzień, pogrążając się w coraz większej apatii, a potem pękł. Najzwyczajniej w świecie pękł. Nie mógł pozwolić, by odebrano mu ten ostatni ułamek normalności, te kilka chwil radosnego chaosu w uporządkowanym do bólu harmonogramie piekła, które było i jeszcze długo miało pozostać jego domem.

Do prób samobójczych dochodziło średnio co tydzień, natomiast w brygadzie Święckiego zdarzały się one najwyżej raz w miesiącu. Mimo to nie musiał długo czekać na nadarzającą się okazję. Trzy dni po podjęciu decyzji awaria systemu chłodzenia w kombajnie doprowadziła do przegrzania jednej z głowic. Automatyczne zabezpieczenia zareagowały natychmiast, odsuwając rozgrzanego do białości giganta od drążonej ściany. Obsługujący to stanowisko więzień dostrzegł szansę i skorzystał z niej bez namysłu. Stał o krok od szczeliny i zanim ktokolwiek zdołał zareagować, wskoczył do powstałego otworu. Pancerze miały wiele zabezpieczeń, w tym pole ochronne, lecz nawet ono nie mogło wytrzymać dłuższego kontaktu z rozgrzanym do kilku tysięcy stopni helonem. A podstawowa funkcja, pozbawiająca samobójcę przytomności, nie na wiele się w tym przypadku zdała.

Licznik na wyświetlaczu Henryana wskazywał, że do wyczerpania ogniw podtrzymujących pole została niespełna minuta. Gdy bariera siłowa zniknie, człowiek w pancerzu zostanie żywcem ugotowany. I to w kilka, najwyżej kilkanaście sekund. Gdyby Święcki ruszył od razu, jak nakazywały procedury, dotarłby na miejsce wypadku w czterdzieści osiem sekund, co pozwoliłoby mu podpiąć samobójcę do zewnętrznego źródła zasilania i podtrzymać pole siłowe, dzięki czemu strażnicy zyskaliby czas na przesunięcie wielotonowego kombajnu i oderwanie desperata od rozgrzanej do białości głowicy. Święcki jednak nawet nie drgnął. Po pięciu sekundach jego komunikator ożył. Nadzorca zapytał, dlaczego siedem dwa jeden nie reaguje na sygnał alarmowy. Brak odpowiedzi został odczytany bezbłędnie. Henryan przygotował się na niewyobrażalny ból, co jak zwykle, w ogóle mu nie pomogło. Otrzymał taką dawkę wstrząsów, że stracił przytomność, a gdy doszedł do siebie, otaczały go nieprzeniknione ciemności. Mięśnie nadal miał odrętwiałe, każdy nerw wydawał się usmażony, a w dodatku nie mógł ruszyć nawet palcem. Chwilę później zrozumiał dlaczego.