Выбрать главу

Został surowo ukarany za bunt. Trafił do karceru.

* * *

Spędził w tej ciemnicy tydzień. Gdy wyszedł, był wrakiem człowieka, ale już pierwsza wizyta w mesie uświadomiła mu, że przestano go traktować jak pariasa. Nikt nie odwracał się na jego widok, nikt nie spluwał mu pod nogi. Tym, którzy pytali, odpowiadał szczerze, że na następny brak reakcji nie mogą prędko liczyć. Nie mieli mu tego za złe.

Choć doszedł do siebie po kilkunastu dniach, potrzebował aż trzech miesięcy, by po raz kolejny okazać nieposłuszeństwo. To była dwudziesta pierwsza próba samobójcza w jego brygadzie, licząc od ostatniej udanej „ucieczki”. Sukces cztery dwa siedem zachęcił wielu. W pierwszych tygodniach po jego wyczynie nie było dnia, by zastępujący Henryana ratownicy – reszta osadzonych pełniła tę funkcję rotacyjnie – nie musieli interweniować. Z czasem jednak sytuacja wróciła do normy. Kilku najświeższych desperatów nie miało za dużo oleju w głowie, działania Święckiego ograniczały się więc do przypilnowania oszołomionych niedoszłych samobójców i przekazania ich w ręce nadzorców.

Ostatni delikwent miał więcej szczęścia – spowodował zwarcie w napędzie pasa transmisyjnego dostarczającego urobek do rozdrabniarki i kazano mu przeprowadzić diagnostykę urządzenia. Gdy wszedł na podajnik, ten jak za dotknięciem magicznej różdżki ruszył, zrzucając klęczącego na nim człowieka prosto na wirujące wały kruszące rudę. Święcki nacisnął klawisz blokady dopiero wtedy, gdy pancerz cztery sześć osiem zmienił się w obryzgany krwawą miazgą złom.

Tłumaczył się potem całkowitym zaskoczeniem, chociaż niebyła to prawda. Dobrze wiedział, co się szykuje, gdyż po pierwszym sygnale o awarii sprawdził, co mogło być powodem zwarcia. Zrozumiał błyskawicznie, na czym polega plan samobójcy, i ocenił, że ma on wielkie szanse powodzenia. Pragnąc przyczynić się do jego sukcesu, poprosił o możliwość rozmowy z nadzorem, a gdy uzyskał połączenie, zapytał strażnika, czy jako dyżurny ratownik nie powinien asystować przy naprawie. Przełączając komunikator na centralę, nie tylko stracił samobójcę z pola widzenia, ale też zaabsorbował uwagę osoby odpowiedzialnej za pilnowanie tego odcinka. Wystarczyło kilka sekund zamieszania, by cztery sześć osiem zginął, a on zyskał sensowne alibi.

Upiekło mu się, o ile można tak powiedzieć. Nie rażono go prądem na miejscu, co było podstawowym środkiem dyscyplinującym przy każdym naruszeniu regulaminu. Nie trafił też po raz drugi do ciemnicy. Został natomiast wezwany na dywanik. Draccos, nie kryjąc irytacji, zapowiedział mu, że trzecia udana próba samobójcza na jego zmianie bez względu na okoliczności zostanie „nagrodzona” czymś wyjątkowym nawet jak na tę kolonię karną.

Wystraszony Henryan nie odważył się na najmniejsze odstępstwo od zasad przez kolejne pół roku. W tym czasie zginął tylko jeden osadzony, na szczęście na zupełnie innej asteroidzie. W jego brygadzie ludzie nadal próbowali odbierać sobie życie, lecz czynili to wystarczająco nieudolnie, by nie narobić mu większych problemów.

Tak było do tygodnia poprzedzającego trzecią rocznicę jego odsiadki. W niedzielę wieczorem przy sąsiednim konfesjonale uklęknął zwalisty łysol o świńskich oczkach i poznaczonej bliznami twarzy.

– Nie znasz mnie, ratowniku – powiedział, zanim pociągnął długi łyk koktajlu.

Henryan spojrzał na niego.

– Czego chcesz? – zapytał krótko.

– Przecież wiesz – odparł łysol, nie spoglądając nawet w jego kierunku.

Święcki pojął, że z nich dwóch tamten bardziej pragnie śmierci.

– Drak ostrzegł mnie po ostatnim razie… – zaczął niepewnie.

Nie wahałby się nawet chwili, gdyby miał pewność, że po kolejnej niesubordynacji Draccos każe go zabić. Komendant wiedział jednak doskonale, o czym marzą jego podopieczni, i nie zamierzał dawać im takiej satysfakcji. Obietnica „nagrody” dotyczyła z pewnością wymyślnych, długich i bolesnych tortur.

– Jest na to sposób – burknął tamten.

– Akurat.

– Sam zobaczysz. Nie bierz jutro zestawu narzędzi numer sześć.

Łysol dopił resztki koktajlu z dyspensera, wstał i odszedł, nie oglądając się ani razu.

PIĘĆ

Pas Sturgeona, Sektor Zulu,

26.08.2354

Zadanie nie było trudne – wystarczyło zająć w porannej kolejce jakiekolwiek miejsce oprócz szóstego i czekać, aż zautomatyzowany magazynier wykona resztę roboty.

Henryan zjawił się w dokach wcześnie. Obserwował, jak pięciu ludzi z jego brygady odbiera sprzęt, po czym podszedł do podajnika, jakby nigdy nic wziął kolejny zestaw narzędzi i rozmieścił je we właściwych wgłębieniach pancerza. Stanął w śluzie doku, zanim upłynęła minuta, którą system dawał na przygotowania każdemu więźniowi udającemu się do kopalni. Teraz musiał już tylko czekać na przybycie ostatniej dwójki skazanych i otwarcie przedziału transportowego wahadłowca.

Święcki pracował jak pozostali osadzeni. Jedyna różnica polegała na tym, że na każde wezwanie nadzorcy musiał rzucać narzędzia i robić wszystko, aby powstrzymać kolejnego samobójcę. Systemy ochronne kombinezonu, mimo niezwykłego zaawansowania technologicznego i samodoskonalącego się modułu sztucznej inteligencji, nie radziły sobie w sytuacjach krytycznych, zwłaszcza że pomysłowość osadzonych nie miała granic, a podstawowa metoda automatycznej prewencji, sprowadzająca się do chemicznego ogłuszenia, stanowiła ogromne zagrożenie dla więźnia.

Nie mając w chwili wezwania pojęcia, jak poważna jest sytuacja, Święcki musiał bezzwłocznie opuścić przydzielone mu stanowisko i udać się na miejsce wypadku. Stopień zagrożenia oceniał po drodze, analizując dane napływające do modułu ratowniczego. W biegu podejmował też pierwsze decyzje. W ciągu trzech lat odsiadki wziął udział w blisko czterdziestu takich akcjach. Zawiódł tylko w dwóch.

Stojąc teraz w śluzie, zastanawiał się, jaki los by go spotkał, gdyby posłuchał łysola. Draccos obiecał mu coś wyjątkowego. Z opowieści więźniów wiedział, że wachlarz tortur stosowanych w kolonii nie jest zbyt szeroki. Komendant realizował swoją wizję penitencji z zimną krwią. Ból traktował jako półśrodek, prawdziwym narzędziem terroru był według niego strach. Paraliżujący, wysysający duszę i rozum lęk. Tydzień spędzony w karcerze uświadomił Henryanowi, że mając wybór, zdecydowałby się raczej na ból – niechby zadawany codziennie, nawet przewlekły i silniejszy od tego, który cierpiał do tej pory – niż na kolejne tygodniowe zamknięcie w szczelnym pancerzu unieruchomionym dodatkowo polem siłowym grawitacyjnej platformy transportowej. Karcer był, przynajmniej jego zdaniem, najgorszą możliwą torturą. Skazaniec musiał stać całe dnie, gapiąc się w idealną czerń celi. Nie mógł w tym czasie poruszyć ręką ani nogą. Izolacja miała być całkowita, więc posiłki podawano automatycznie, wprost z zasobników w korpusie pancerza. Po capstrzyku platforma opadała jednostajnym ruchem do poziomu, by wrócić do pionu przy pobudce. Człowiek miał wrażenie kompletnego zatracenia. Kilka godzin takiej tortury można znieść bez trudu, jednakże po paru dniach pełnej izolacji nawet najtwardszy facet zaczyna odchodzić od zmysłów. Jest gotów powiedzieć i zrobić wszystko, byle wyrwać się z mrocznej otchłani.

Henryan znał siebie na tyle, by wiedzieć, że nie wytrzymałby dłuższego odosobnienia. Gdyby miał wyznaczyć granicę, za którą czeka nieodwracalne szaleństwo, byłoby to w najlepszym razie dziewięć, dziesięć dni. Do tej pory pamiętał atak paniki, gdy ósmego ranka usłyszał sygnał pobudki. Był bliski zawału albo wylewu i życie zawdzięczał wyłącznie modułowi medycznemu pancerza.