– Chcesz mi pomóc w znalezieniu winnych? – zapytał pułkownik ze szczerym zdziwieniem.
– Zostałem wrobiony – przypomniał mu Henryan.
Draccos pokręcił głową, wolno, złowieszczo.
– Nie, przyjacielu. Dojdę prawdy bez twojej pomocy. Ani słowa więcej! – podniósł głos, gdy Święcki podrywał głowę, by zaprotestować. – Ty milczysz, ja mówię. Wczoraj otrzymałem dokumenty z admiralicji. Pewnie mi nie uwierzysz, ale pytano w nich o ciebie. – Uśmiechnął się pod nosem, jakby sam nadal nie mógł w to uwierzyć. – W gruncie rzeczy nie pytano, tylko zażądano wydania cię w trybie natychmiastowym.
Henryan poczuł nagły przypływ radości, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że komendant może blefować. Udawanie było jedną z jego kurewskich gierek: dać więźniowi nadzieję, a gdy ten się w nią wpije, wyrwać mu ją razem z zębami i pazurami, po czym rozdeptać na jego oczach. Święcki nie miał pleców w admiralicji, zresztą nikt z dowództwa by się za nim nie ujął, nawet gdyby w końcu znaleziono dowody winy Renauda. To, czy major handlował narkotykami, było teraz równie nieistotne jak współudział Henryana w ostatnim samobójstwie. Gdy to zrozumiał, uśmiechnął się pod nosem, co nie uszło uwagi Draccosa.
– Nie wierzysz? – zapytał komendant jadowitym tonem. – Uważasz, że cię urabiam, aby kolejna kara była boleśniejsza? – Pochylił się nad biurkiem i aktywował wyświetlacz zajmujący niemal cały blat. Ustawił wirtualny ekran w pionie, aby obaj dobrze go widzieli, a następnie otworzył jeden z folderów i powiększył znajdujący się w nim dokument. – No to patrz.
Nawet z tej odległości dokument wyglądał na prawdziwy, chociaż w dobie holo wszystko można było sfałszować. Wszystko prócz jednego…
Henryan podniósł ostrożnie rękę, a kiedy znów otrzymał prawo głosu, zapytał:
– Czy mogę?
Draccos zawahał się, widząc, że skazaniec wskazuje wyświetlacz, zaraz jednak na jego usta wpełzł złośliwy uśmiech. Domyślił się, o co chodzi. Świadom, że odmowa byłaby potwierdzeniem oszustwa, szybkim ruchem przesunął wirtualną płaszczyznę w stronę Święckiego, który w kilka sekund dotarł do źródła pliku.
– Myślałeś, że blefowałem – zakpił komendant, rozsiadając się wygodniej. – Nie, mój drogi. Tym razem nie musiałem. A wiesz, co jest w tej sprawie najlepsze? – Henryan pokręcił głową. – Nie wysłałem jeszcze odpowiedzi. Mam na to pełną dobę.
Święcki poczuł, jak w górę kręgosłupa pełzną mu wolno lodowate macki strachu.
– Tak czy inaczej, jutro będę wolny – oświadczył. Sam był zdziwiony, że głos mu się nie załamał.
Draccos uniósł pytająco brwi. Wyglądał na rozbawionego.
– Tak sądzisz?
Święcki skinął głową, raz, leciutko. Fala strachu opadła. Wiedział, że istnieją tylko dwa wyjścia z tej sytuacji: albo komendant każe go zabić, albo podpisze zwolnienie. Nie mógł okaleczyć więźnia i wydać go w takim stanie. Wbrew temu, co uparcie twierdził, nie był bogiem. A admiralicja nie znosiła, gdy ktoś się jej sprzeciwiał. Taka szuja jak Draccos nie zaryzykuje kariery, żeby utrącić nic nieznaczącego pionka.
– Tak sądzę – odparł.
– Nic o mnie nie wiesz, śmieciu! – prychnął komendant, zrywając się zza biurka. – Ja nie odpuszczam. Nigdy.
– Nie jestem wart tego, co panu zrobią, jeśli odkryją prawdę.
– Nie jesteś – przyznał Draccos, spoglądając na więźnia z niekłamaną odrazą. – Ale ja nie łamię danego słowa, nawet jeśli ma mnie to wiele kosztować.
Henryan przypomniał sobie ich pierwszą rozmowę.
– W takim razie daj mi szansę, o której mówiłeś. – Przeszedł na ty, ponieważ nie miał nic do stracenia, a nie zamierzał dłużej płaszczyć się przed tym skurwyklonem.
– Z przyjemnością. – Draccos usiadł na powrót za biurkiem, przełączył wyświetlacz na tryb prywatny, przesunął parę razy ręką, a na koniec wezwał ochronę. – Zdychaj w bólach, Święcki.
– Lepsze to niż dalsze patrzenie na twój szczurzy pysk – wypalił Henryan, przechylając się na krześle.
Było mu już wszystko jedno.
– To się dopiero okaże… – Draccos o dziwo nie stracił opanowania. To także mógł być zły omen. Gdy w drzwiach gabinetu stanęli strażnicy, dodał: – Zanim się pożegnamy, chciałbym, żebyś spojrzał na jeszcze jeden dokument. – Z radosnym uśmiechem otworzył inny folder.
Święcki miał przed sobą raport dotyczący śledztwa przeprowadzonego przez admiralicję na jego dawnym okręcie. Przebiegał wzrokiem kolejne linijki, czując, że wraca dawna niepewność. Gdy skończył czytać, przeniósł wzrok na rozradowanego komendanta.
– I co ty na to, morderco? – Zapytany przełknął ślinę, aż mu podskoczyło jabłko Adama. – Jak się czujesz, wiedząc, że zabiłeś niewinnego człowieka?
Henryan spuścił wzrok. Ta gnida wygrała na całej linii. Za to, co zrobił, zasłużył na śmierć, nie na dwadzieścia pięć lat choćby najcięższej kolonii karnej.
– Wyprowadzić osadzonego! – warknął Draccos, wciąż szczerząc zęby. – Wiecie, co z nim zrobić.
Strażnicy podnieśli Święckiego i bez słowa pchnęli go w kierunku drzwi.
* * *
Na czas wizyty wyjęto go z pancerza, strażnicy mogli go zatem razić ręcznym paralizatorem. Pierwszy raz zrobili to tuż za drzwiami gabinetu Draccosa; drugi, gdy dotarł na drżących wciąż nogach do rozwidlenia korytarza. Tam jeden z nich kopniakiem skierował więźnia w odnogę prowadzącą do części technicznej bloku administracji. Chwilę później minęli posterunek przy wejściu do doków. O tej porze pracowały w nich tylko roboty rozładowujące kontenery ze sprzętem i zaopatrzeniem. Henryan szedł chwiejnym krokiem, niewiele widząc przez załzawione oczy. Język wciąż stał mu kołkiem w ustach, a ślina ciekła spomiędzy pozbawionych czucia warg po brodzie i kapała na przepocony kombinezon.
Strażnicy zaprowadzili go pod ścianę wielkiej hali. Tam jeden z nich otworzył wewnętrzną gródź śluzy przeładunkowej, a drugi wepchnął Święckiego do środka.
– Stań na drugiej linii – rozkazał mechanicznym głosem.
Henryan doczłapał posłusznie do wskazanego znaku, po czym odwrócił się niezdarnie i spróbował uśmiechnąć kpiąco. Chyba zrozumieli, co oznacza ten grymas, a może nie spodobał się im wyraz jego oczu, w każdym razie porazili go obaj, niemal równocześnie. Święcki ucieszył się, widząc, jak kierują w jego stronę paralizatory. Prowokował ich celowo. Skoro kazano im wymęczyć go przed egzekucją, na zimno mogli bawić się całą zmianę, a może nawet dłużej. Gdyby jednak udało się ich wkurzyć… Liczył na to, że któryś zapomni się, widząc, iż skatowana ofiara wciąż z niego drwi.
Święcki zwijał się na zimnej kratownicy przez kwadrans, choć w jego odczuciu minęła cała wieczność. Oni tymczasem stali jakby nigdy nic, rozmawiając na zamkniętym kanale i czekając, aż dojdzie do siebie. Chip wszczepiony za prawym uchem każdego więźnia monitorował najważniejsze funkcje życiowe, on też poinformował oprawców, że tętno ofiary wraca do normy, mięśnie zaś w końcu wiotczeją. Odczekali jeszcze chwilę, jakby liczyli, że sam wstanie, ale on nie zamierzał ułatwiać im zadania. Im ciężej będą mieli, tym szybciej któryś przesadzi. Tego chciał się trzymać, lecz oprawcy przejrzeli jego podstęp. Zamiast ukarać go po raz czwarty, jeden ze strażników – nie patrząc nawet w stronę śluzy – rzucił:
– Wstawaj, siedem dwa jeden.
Henryan spróbował się podnieść, ale wciąż był zbyt słaby. Ręce tak mu się trzęsły, że nie zdołał podźwignąć ciała.
– Potrzebujesz dodatkowej zachęty, śmieciu? – zakpił drugi strażnik.
– Twoja żona jakoś na mnie nie narzeka – odparł, a raczej wybełkotał Święcki, licząc, że ta zniewaga przeważy w końcu szalę.
Chyba go nie zrozumieli. Syntezator mowy musiał się usmażyć.
Chwilę później jeden z nich podszedł i bezceremonialnie postawił go na nogi. Wyglądało na to, że zaczynają się nudzić. Jeśli zaaplikują mu teraz kolejną dawkę wstrząsów, minie sporo czasu, zanim oprzytomnieje. On o tym wiedział i oni też. Dlatego tak bardzo zależało mu na rozzłoszczeniu drani. Oddałby wszystko, byle skończyli z nim tu i teraz, zamiast zaczynać zabawę od początku, co znając ich sadystyczne upodobania, było całkiem możliwe.
– Stój tam i ani drgnij! – krzyknął strażnik tkwiący wciąż poza śluzą, przywołując gestem kompana. Gdy obaj znaleźli się w doku, gródź została zamknięta.