Święcki odetchnął z ulgą. Zatem to koniec. Jeszcze kilka chwil i dołączy do brata – co do tego nie miał już żadnych wątpliwości. Za moment rozlegnie się sygnał alarmowy, rozbłysną żółte, potem czerwone światła, a na koniec zaczną pracować pompy. To, czy w momencie otwarcia zewnętrznej grodzi będzie jeszcze żył, czy skona wcześniej, po krótkiej walce o każdy atom tlenu, zależało wyłącznie od tempa, w jakim powietrze zostanie usunięte ze śluzy. Jedno było pewne: żywy bądź martwy zostanie wyssany w próżnię, by zamarznąć w okamgnieniu i kiedyś, za minutę albo miliard lat, roztrzaskać się o którąś z krążących w kosmosie przedwiecznych skał. Właściwie było mu wszystko jedno. Zdążył pogodzić się z myślą o śmierci, która – po tym, czego się dowiedział – była mu milsza niż kiedykolwiek w ciągu minionych trzech lat.
Czas mijał, a on stał zgarbiony, wciąż drżąc na całym ciele. Pierwszy kwadrans minął, zanim Henryan się spostrzegł. Wciąż był zbyt oszołomiony, aby myśleć o czymkolwiek innym niż dręczący go ból. Po kolejnych piętnastu minutach, gdy w końcu zdołał się wyprostować, zaczął mieć wątpliwości. A jeśli to nie koniec, jeśli to tylko krótka przerwa w czekającej go męce? Zamknęli go tutaj, by wracał do sił, ponieważ nie chciało im się sterczeć i czekać. Poszli do kantyny, by coś przekąsić, albo po nowe instrukcje, ale lada moment wrócą, by znów się nad nim pastwić.
Pieprzyć to, pomyślał. Minuty, godziny, jakie to ma znaczenie. I tak im się wymknę. Dzisiaj, najpóźniej jutro. Dłużej nie mogą mnie tu trzymać.
Pokrzepiony tą myślą spędził w śluzie następne trzy godziny. Stał nieruchomo na drugiej linii z wyzywającym uśmiechem, na wypadek gdyby go jednak obserwowali, co powinni robić, jeśli chcieli mieć pewność, że nie spróbuje im uciec przed czasem. W rzeczywistości jednak niewiele mógł zrobić – magnetyczne więzy krępowały go do tego stopnia, że nie zdołałby sięgnąć dłońmi do twarzy ani zrobić dwóch kroków. Pozostawało mu tylko czekać i bić się z własnymi myślami.
Wzdrygnął się, usłyszawszy wycie syren. Śluzę zalało rytmicznie migające żółte światło. Najpierw się wystraszył, że to już koniec, ale niemal natychmiast dotarło do niego, że śmierć oznacza wygraną. Gdy po trzydziestu sekundach zapłonęły czerwone lampy, zrozumiał, że coś jest nie tak. W tym samym momencie powinny ruszyć pompy. On jednak nie słyszał charakterystycznego świstu powietrza wciąganego przez liczne kratownice. I wciąż mógł oddychać. Zerknął na wyświetlacz na ścianie śluzy. Piętnaście sekund do otwarcia zewnętrznej grodzi, ciśnienie w normie. Odwrócił się chwiejnie, stając twarzą do tafli plastali, za którą rozpościerała się bezbrzeżna przestrzeń.
Wystrzelą mnie w próżnię jak pocisk, pomyślał.
Pociechą dla niego mogło być to, że tym razem nie zdąży poczuć bólu.
Spojrzał przez ramię na wyświetlacz. Pięć sekund, cztery, trzy.
Ciekawe, czy zdąży zobaczyć gwiazdy, zanim…
Część trzecia
STACJA
JEDEN
System Xan 4, Sektor X-ray,
02.09.2354
Wahadłowiec przycumował płynnie do centralnego rękawa sekcji tranzytowej. Siedzący w ostatnim rzędzie sierżant odpiął pasy, gdy tylko włączono sztuczną grawitację. Był wysoki i bardzo szczupły, choć szeroki w ramionach, miał niebieskie oczy, pociągłą, mocno opaloną twarz i pasmo czarnych włosów okalających na wysokości uszu wysoko sklepioną czaszkę. Mundur podoficera korpusu łączności zwisał luźno z jego kościstych barków. Kiedy podniósł ręce, by wyjąć ze schowka bagaż podręczny, dało się zauważyć żylaste, dobrze umięśnione przedramiona. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka, który przywykł do noszenia bojowej zbroi albo spędził wiele czasu na jednej z planet o podwyższonej grawitacji.
Razem z nim na Xana 4 przyleciały jeszcze trzy osoby: wciśnięta w obcisły kombinezon służb medycznych czarna jak smoła, szerokopienna pani kapitan, rodowita Rosjanka, na co wskazywały wygląd i trudne do wymówienia nazwisko zdobiące naszywkę, oraz dwaj młodzi szeregowcy, dla których – sądząc po reakcjach – podróż ta musiała być pierwszym zetknięciem z głębokim kosmosem. Chwilę po przycumowaniu stewardzi zmienili strukturę plastalowego poszycia, aby pasażerowie mogli się przyjrzeć miejscu, do którego ich dostarczono. Medyczka i sierżant nie zwrócili na to najmniejszej uwagi, ruszając niemal natychmiast w kierunku śluzy wyjściowej, jednakże szeregowcy pozostali w fotelach i z niepewnymi minami chłonęli niesamowity widok.
Sierżant pochylił się nad chłopakiem, który siedział przy przejściu po przeciwnej stronie.
– Macie przydział na Xana 4, szeregowy… Gosse? – zapytał, odczytując nazwisko młodego żołnierza z naszywki.
Pucołowaty blondyn najpierw zogniskował wzrok na jego twarzy, po czym skinął niepewnie głową.
– W takim razie to wasz przystanek. – Sierżant poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
Zdążył się już przyzwyczaić do takich widoków. To był jego szósty przydział od rozpoczęcia służby. W ciągu dziesięciu lat stacjonowania w przestrzeni trafił na cztery stacje orbitalne, odwiedził też kilkadziesiąt odległych systemów gwiezdnych. Wciąż jednak pamiętał oszołomienie, które towarzyszyło jego pierwszej wyprawie w kosmos, gdy zaraz po akademii udawał się do jednostki. W przestrzeni pojęcia takie jak pion czy poziom są względne. Błędnik szaleje, ilekroć człowiek staje w śluzie wahadłowca przed rękawem łącznika, mając wrażenie, że każą mu się wspinać po niemal pionowej ścianie. Dezorientację pogłębia fakt, że nad głową widzi ogromną wirującą szybko konstrukcję stacji orbitalnej lub owal pobliskiej planety. Tym razem było podobnie. Długi tunel łączący śluzę z terminalem podpięto pod kątem niemal siedemdziesięciu stopni.
Przy włazie sierżant spojrzał na żegnającego go uśmiechem stewarda.
– Lepiej wyłącz tryb transparentny – poradził, ściskając dłoń członka załogi, i zaraz wskazał kciukiem obu poborowych, którzy wciąż siedząc w fotelach, gapili się na wiszącą nad ich głowami konstrukcję, widoczną za nią seledynowo-złotą kulę planety oraz lśniące w oddali gwiazdy tego systemu.
– Rozumiem – powiedział steward, otwierając panel obok włazu.
Sierżant minął linię kadłuba, zanim ten powtórnie przybrał siwą barwę. Przeszedł przez komorę stabilizacyjną i nawet się nie zatrzymując, przeskoczył sprawnie na ruchomy chodnik. To był najlepszy sposób na wyrwanie się ze strefy oddziaływania pola grawitacyjnego maszyny. Szeregowi z pewnością nie znali tej sztuczki, nie żałował jednak, że nie zobaczy ewolucji, jakie za chwilę obaj wykonają.
Rękaw okazał się cholernie długi. Dzięki przezroczystym ścianom sierżant miał doskonały widok na ogromną konstrukcję, ku której zmierzał.
Stacja przypominała monstrualne koło. Takie klasyczne, z piastą, szprychami i obręczą. Kadłub centralnej części tego molocha musiał mieć kilkaset metrów średnicy i składał się z trzech połączonych ze sobą kulistych sekcji. W najodleglejszej mieściły się reaktory. Środkowa była hubem łączącym osiem smukłych ramion biegnących ku odległej o niemal dwa kilometry obręczy, w której znajdowały się pomieszczenia mieszkalne i robocze. Trzecia, najbliższa, pełniła funkcję kosmoportu. Z jej obłej powierzchni sterczały pęki rękawów. We wszystkich widział przesuwające się wolno sylwetki ludzi albo zarysy przewożonych kontenerów.
Jednakże to nie kształt stacji zadziwiał przybysza, tylko jej rozmiary. Podczas swych licznych podróży sierżant widział parę kompleksów bojowych w zewnętrznych sektorach ramienia, lecz nawet one wydawały się karłowate przy gigancie, ku któremu właśnie zmierzał. Konstrukcja wisząca wysoko nad planetą przywodziła na myśl jedno z dawnych miast orbitalnych, które w pierwszym okresie kolonizacji umieszczano nad wymagającymi terraformowania globami, aby pionierzy mieli gdzie mieszkać, dopóki nie zakończy się budowa stacji naziemnych. Sądząc po rozmiarach obręczy, mogło w niej bytować kilka, a może nawet kilkanaście tysięcy ludzi. Wzmożony ruch wokół innych rękawów sekcji tranzytowej zdawał się potwierdzać przypuszczenia sierżanta. To miejsce tętniło życiem. Dziesiątki wahadłowców krążyły między pobliskim kotwicowiskiem okrętów floty, stacją i widoczną za jej korpusem planetą.