Выбрать главу

Po trzech minutach takich rozmyślań sierżant dotarł do końca rękawa. Za automatyczną bramką odpraw czekał na niego skromny komitet powitalny. Tuż za przepierzeniem stanowiska kontroli stał tyczkowaty skośnooki oficer w nieskazitelnie szarym mundurze z dystynkcjami porucznika na kołnierzu, nieco dalej zaś, w głębi śluzy, oddział żandarmów w pełnym rynsztunku pilnujący trójki więźniów.

Sierżant wzdrygnął się mimowolnie na widok pomarańczowych kombinezonów. To miejsce nie wyglądało przecież jak standardowa kolonia karna…

Ścisnął niesiony czytnik z dokumentami transferowymi, jakby chciał się upewnić, że to nie sen. Ziarno niepewności wciąż w nim tkwiło. Cały czas miał wrażenie, że obietnica, którą złożono mu w dowództwie sektora, nie jest tak szczodra, jak mogłoby się wydawać…

* * *

– Sierżant Pry… dein… wraig? – sylabizował skośnooki porucznik, próbując odgadnąć, jak też powinien wymówić egzotyczne nazwisko.

– Mniej więcej, sir – odparł wyczytany, salutując przepisowo. – Teddie Prydeinwraig. To walijskie nazwisko. W akademii miałem sporo problemów z jego powodu, dlatego niektórzy wykładowcy mówili do mnie po prostu Pry. Może to ułatwi panu sprawę, sir.

– Świetnie, Pry. Wiem, jak trudne bywają nazwiska etniczne, choć sam akurat nie mam z tym problemu. Nazywam się Ngomobutu Mugabe. Pełnię funkcję zastępcy dowódcy pionu kadrowego tej stacji. Witam na Xanie 4. – Porucznik spojrzał raz jeszcze na czytnik. – A gdzie szeregowi Gosse i Adauer?

– Z tego, co zauważyłem, mają kłopoty z aklimatyzacją – zameldował sierżant, po czym dodał konfidencjonalnym tonem: – To koty.

– Aha. – Mugabe skrzywił się, sięgając po komunikator.

– To chyba nie będzie konieczne, sir. – Prydeinwraig powstrzymał go, wskazując kciukiem na przeciwległy koniec rękawa.

Obaj szeregowcy jechali już ruchomym chodnikiem. Na szeroko rozstawionych nogach, wspierając się wzajemnie, ale z wciąż zadartymi głowami.

– Świetnie – ucieszył się porucznik.

Chwilę później szeregowcy spróbowali pokonać wąską bramkę stanowiska kontroli. Rzecz jasna, jednocześnie.

Gdy wszyscy pasażerowie przeszli już odprawę, porucznik Mugabe dał znak żandarmom. Podkute stalą buty zadudniły o kratownice pokładu. Opancerzeni żołnierze ruszyli w stronę rękawa, prowadząc między sobą więźniów. Ubrani w pomarańczowe kombinezony skazańcy, skuci w kostkach magnetycznymi kajdanami, starali się za nimi nadążyć.

– Co przeskrobali? – zapytał sierżant, gdy złowieszczy orszak zniknął w głębi rękawa.

– Wkrótce się dowiecie, sierżancie – odparł enigmatycznie oficer. – Przylecieliście tutaj, żeby zastąpić jednego z nich.

* * *

Sala odpraw była mała, niska i klaustrofobicznie ciasna. Znajdowała się w centralnej sekcji piasty, dlatego nie miała okien, a prowadził do niej tylko jeden wąski właz. Dla sierżanta nie był to problem – przywykł do znacznie ciaśniejszych i duszniejszych pomieszczeń – ale obaj szeregowcy czuli się bardzo nieswojo. Wbici w fotele pocili się jak myszy mimo całkiem wydajnej klimatyzacji. Gdy Teddie zerkał w ich kierunku, uśmiechali się do niego głupkowato, nieudolnie maskując niepokój.

– Baczność! – Gwardzista stojący przy włazie podał komendę i sam trzasnął obcasami.

Prydeinwraig poderwał się i wyprężył przepisowo, Adauer i Gosse też wstali, ale wolniej i bardziej niezdarnie. Chociaż od opuszczenia wahadłowca minęło już niemal pół godziny, wciąż cierpieli na zaburzenia błędnika.

– Spocznij! – Pułkownik, który wypowiedział te słowa, wyglądał na weterana. Ostrzyżony za uszami na jeża, z płaską pozbawioną wyrazu twarzą i małymi głęboko osadzonymi oczami był klasycznym wyobrażeniem koszmaru każdego kadeta. Nienagannie skrojony mundur, udatnie kryjący lekką nadwagę, podkreślał jego drapieżność. Teddie rzucił okiem na szeregowców. Chłopcy z poboru nadal się uśmiechali; biedni frajerzy, nie wiedzieli jeszcze, z kim mają do czynienia. – Nazywam się Franciscollin Rutta – rzucił zwięźle przybyły, stając za wąskim pulpitem mównicy. – Jestem dowódcą tej stacji. Stawiając na niej stopę, przeszliście pod moje rozkazy. Jakieś pytania?

– Nie, sir! – wrzasnął przepisowo sierżant.

– Świetnie – burknął pułkownik. – Siadać!

– W zasadzie… – z tyłu dobiegł bełkotliwy głos.

– Słusznie, szeregowy! Lepiej siedzieć w zasadzie niż w kwasie. – Pułkownik przerwał Adauerowi w pół zdania. – Siadać, powiedziałem!

Poborowi wykonali rozkaz mniej więcej w tym samym czasie. Dobrze, że nie próbowali zająć tego samego fotela.

– Poruczniku. – Rutta machnął ręką w stronę włazu. Do sali wszedł kolejny oficer. Szczupły, wysoki, blady, o kruczoczarnych, przystrzyżonych na trzy milimetry włosach, których miał na głowie mniej niż leciwy pułkownik. Sztywny salut wystarczył im za powitanie. – Szef pionu łączności, porucznik Robertobias Valdez, wprowadzi was w obowiązki – oświadczył dowódca stacji, po czym zmierzył przybyłych ostrym spojrzeniem i wymaszerował z sali żegnany ryknięciem gwardzisty.

– Spocznij. – Valdez usiadł za pulpitem tuż obok mównicy i włożył osobisty czytnik do gniazda holoprojektora.

Poczekał, aż szeregowcy znów zajmą miejsca, a następnie sprawdził krótką listę obecności. Prydeinwraig zameldował się zgodnie z regulaminem. Koty wybełkotały tylko nazwiska i nazwy ojczystych planet.

– Jestem pewien, że nigdy nie słyszeliście o Systemie Xan 4 ani o tej stacji – zagaił porucznik, gdy zakończyli prezentację. – Nasz projekt jest tak tajny, że nie wie o nim nikt, kto nie ma z nim bezpośredniej styczności. Wliczając w to znakomitą większość admirałów. Przejdźmy jednak do konkretów. Wasze przydziały są bezterminowe, wygasną dopiero w momencie, gdy projekt „Dwa słońca” zostanie ukończony, a to może trochę potrwać. Za chwilę otrzymacie do podpisania dokumenty zobowiązujące was do zachowania w ścisłej tajemnicy wszystkiego, co usłyszycie i zobaczycie podczas służby. Dotyczy to także prywatnej korespondencji, która jest w stu procentach kontrolowana przez komórkę kontrwywiadu Wydziału Bezpieczeństwa.

– Ale jazda… – mruknął Gosse. Albo sprawiła to akustyka, albo nie do końca panował nad głosem, gdyż jego słowa usłyszeli wszyscy obecni, Valdeza nie wyłączając.

– Owszem – potwierdził porucznik. – Nawet nie wiecie, jak ostra. A może jednak?

– Czy to jakaś nowa kolonia karna? – zapytał podejrzliwie sierżant, czując lodowaty ucisk na dnie żołądka na wspomnienie trójki więźniów pod eskortą.

Porucznik zaprzeczył ledwie widocznym ruchem głowy, uśmiechając się pod nosem. Nie wyglądał na zaskoczonego, zupełnie jakby się spodziewał tego pytania.

– Testujemy na tej planecie nowe rodzaje broni? – To pytanie zadał jeden z kotów.

– Nie.

Zapadło niezręczne milczenie. Prydeinwraig starał się wymyślić, co jeszcze może robić w obcym systemie kilka tysięcy żołnierzy i cywilów – idąc tutaj, mijali na korytarzach osoby z naszywkami pionu naukowego oraz medycznego – jednakże nic sensownego nie przyszło mu do głowy.

– Kontaktujemy się z Obcymi? – rzucił po chwili Adauer, trącając łokciem Gossego.

Obaj parsknęli stłumionym śmiechem.

– Nie, nie kontaktujemy się z Obcymi. – Porucznik nie podzielał ich wesołości. – My ich tylko obserwujemy.

* * *

Odprawa skończyła się po kilku minutach. Nowi, ku swojemu wielkiemu rozczarowaniu, nie dowiedzieli się niczego więcej. Valdez zebrał jedynie ich oświadczenia dotyczące tajemnicy służbowej, rozdał im harmonogram obowiązkowych szkoleń, a na koniec przekazał – za pokwitowaniem rzecz jasna – karty dostępu do kwater i automatów z żywnością.

– Pan, sierżancie, jeszcze zostanie – rzucił porucznik, gdy Prydeinwraig wyciągnął rękę po dokumenty i klucz.

Gosse i Adauer wyszli na korytarz sprężystym krokiem. Podekscytowani wiadomością o Obcych zapomnieli o ogłupiałym błędniku. Gdy drzwi zamknęły się za nimi i odesłanym gwardzistą, Valdez odłożył czytnik, a potem spoglądając stojącemu przed nim mężczyźnie prosto w oczy, zapytał: