– Skąd to cudaczne nazwisko? Jeśli mnie pamięć nie myli, pochodzi pan z polskiego wektora, panie Święcki. – W jego ustach prawdziwe nazwisko Henryana zabrzmiało dziwnie bełkotliwie.
– To panieńskie nazwisko mojej matki, która była dumna ze swoich walijskich korzeni, chociaż… – Sierżant zawiesił głos, niepewien, czy powinien wtajemniczać oficera w rodzinne sprawy.
– Chociaż? – zachęcił go porucznik.
– W jej języku tak mówiono na Anglików.
– Nie rozumiem.
– Nieważne, sir. Jeśli to problem, proszę używać skrótu. Pry wymawia się o wiele łatwiej od obu nazwisk.
– Pry. Tak, oczywiście – zreflektował się Valdez.
Henryan przejął inicjatywę, wykorzystując jego zmieszanie.
– Zapewniano mnie w admiralicji, że… – zaczął.
Porucznik podniósł ręce w uspokajającym geście.
– To nie tak. Jestem prawą ręką pułkownika. O tym, kim pan jest, wiemy tylko on i ja. Dla wszystkich pozostałych żołnierzy i naukowców będzie pan sierżantem Pryde coś tam coś tam…
– Oby – mruknął rozżalony wciąż Henryan, po czym spojrzał badawczo na nowego przełożonego i dodał z niedowierzaniem: – Obcy? Poważnie?
Valdez pokiwał głową.
– Jak najbardziej. Aczkolwiek, bądźmy szczerzy, nie mówimy tu o jakichś wysoko rozwiniętych cywilizacjach. – To akurat było jasne. Święcki wiedział, że taka koncentracja floty na stosunkowo niskiej orbicie nie uszłaby uwagi istot na poziomie dziewiętnasto- czy nawet osiemnastowiecznej ludzkości. – Na kursach wprowadzających dowiecie się wszystkiego, co trzeba.
– My? – zdziwił się Henryan. – Chce pan powiedzieć, że te dwa gnojki – miał na myśli szeregowców – zostały tu sprowadzone w tym samym celu co ja?
Valdez zaprzeczył ruchem głowy.
– Spokojnie. Mówię o Obcych. W resztę szef wprowadzi pana osobiście, gdy przyjdzie na to pora. Na razie proszę się rozgościć, odbębnić wszystkie szkolenia, a za trzy dni porozmawiamy o pańskim zadaniu.
* * *
Henryan wsiadł do windy jadącej z piasty na obręcz. Według otrzymanej rozpiski miał się udać szybem ramienia H do sektora 8 i bloku D. Pokonanie dwóch kilometrów dzielących przystanki krańcowe zajęło kabinie ponad pięć minut. Jak zawsze ostatnio, gdy zostawał sam, wrócił w myślach do momentu, w którym zginął, aby dostać się w to miejsce…
* * *
Gródź zewnętrzna otwierała się szybko. Szczęk odryglowywanych zamków poprzedzał o mgnienie oka syk pneumatycznych mechanizmów odciągających zachodzące na siebie płyty plastali.
Henryan stał z zamkniętymi oczami, oczekując szarpnięcia. Choć bardzo pragnął raz jeszcze spojrzeć w gwiazdy, w ostatniej chwili wystraszył się śmierci i instynktownie skulił, zaciskając powieki i usta, jakby to mogło mu w czymś pomóc.
Syk umilkł, a on nadal żył. Nie było żadnego szarpnięcia, jego ciało nie eksplodowało, nie zamieniło się także w bryłę lodu. Zaskoczony otworzył najpierw lewe oko, potem prawe, a gdy poraziła go jasność bijąca zza otwartej grodzi, przesłonił twarz dłonią.
– Henryan Święcki? – Usłyszawszy swoje nazwisko, tradycyjnie już przekręcone, uznał, że to przedśmiertna wizja, jedna z tych, o których tyle się nasłuchał, służąc na kolejnych okrętach.
Skinął głową, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Usłyszał kroki, ktoś podszedł do niego, potem pojawił się też ktoś drugi. Stąpnięcia były ciche, pozbawione charakterystycznego klangu opancerzenia.
– Człowieku, wyglądasz jak kupa gówna – rzucił rozbawionym tonem któryś z przybyłych.
– I tak samo cuchniesz – dodał jego towarzysz.
Święcki poczuł, jak chwytają go pod ramiona i ciągną w stronę światłości. A tak się bałem końca, pomyślał, gdy sadzano go na czymś twardym. Oślepienie powoli mijało, widział już wokół siebie jasne plamy i poruszające się wśród nich rozmazane cienie. Zamknął powieki, by wycisnąć spod nich łzy, a kiedy otworzył znowu oczy, zobaczył nad sobą twarz kobiety. Była zbyt brzydka jak na anioła.
– Jestem komandor Ursulavinia Derrick, witam na pokładzie okrętu kurierskiego admiralicji – powiedziała.
Henryan widział już na tyle dobrze, że dostrzegał zarysy przedmiotów i sylwetki ludzi w charakterystycznych mundurach. Wszyscy przyglądali mu się z mieszaniną zainteresowania i odrazy.
– Admiralicji? – powtórzył bezwiednie ostatnie słowo. – Zostałem zwolniony?
– Na to wygląda – odparła, szczerząc zęby w uśmiechu. – Coś mi mówi, że przybyliśmy w ostatniej chwili.
Znowu poczuł pod pachami czyjeś dłonie. Był już na tyle przytomny, że nie trzeba go było podtrzymywać. Stał o własnych siłach, ale nadal nie potrafił uwierzyć, że Draccos wypuścił go ze swoich szponów. Długa gorąca kąpiel, czysta odzież i miękka koja pozwoliły mu się uspokoić, nie na tyle jednak, by definitywnie pozbył się głęboko zakorzenionego strachu, obawy, że to wszystko jest ustawione, że gdy w końcu okaże radość, nagle opadną zasłony i zostanie brutalnie przywołany do więziennej rzeczywistości. Ilekroć stawał przed drzwiami, miał wrażenie, że po ich otwarciu zobaczy komendanta i jego oprawców, którzy z drwiącymi uśmieszkami zaciągną go z powrotem pod kopułę kolonii karnej i wtrącą na wieczność do karceru.
Tymczasem mijały godziny, a on wciąż tkwił na pokładzie jednostki kurierskiej, otoczony astronautami, którzy pomimo okazywanej rezerwy traktowali go jak człowieka. Zjadł z nimi suty posiłek o wiele smaczniejszy od papki serwowanej mu przez ostatnie trzy lata, potem drugi, tylko nieco skromniejszy. Przespał noc, budząc się wielokrotnie i nasłuchując z głośno bijącym sercem, czy za drzwiami nie rozlegają się znienawidzone metaliczne kroki. Nie odważył się zgasić światła. Obawiał się, że jego serce nie wytrzymałoby ani sekundy kompletnych ciemności.
Admirałowie nie zwierzali się ze swoich planów wysyłanym w przestrzeń kurierom, nie był zatem w stanie wyciągnąć z załogi żadnych szczegółów dotyczących nieoczekiwanego uwolnienia. Ursulavinia dała mu jednak naczolnik z kompletem kryształów, informując, że powinien się zapoznać z najnowszymi wersjami oprogramowania stanowisk komunikacyjnych. To było jedyne polecenie w sprawie Henryana, jakie komandor otrzymała… prócz rozkazu odebrania go z kolonii, rzecz jasna.
Następnego ranka, gdy wrócił po śniadaniu do kajuty, zobaczył na panelu komunikatora migającą czerwoną diodę. Ktoś próbował się z nim skontaktować. Wahał się chwilę, trzymając palec nad wyświetlaczem, lecz w końcu ciekawość zwyciężyła.
Pożałował swojej decyzji, gdy tylko ujrzał holograficzne oblicze Draccosa.
– Nie ciesz się, siedem dwa jeden – wycedził przez zaciśnięte zęby komendant kolonii karnej. – To tylko przerwa w odbywaniu kary. Wrócisz do nas, a wtedy…
Henryan bez słowa wyłączył komunikator.
DWA
System Xan 4, Sektor X-ray,
03–05.09.2354
Szkolenie podstawowe trwało trzy dni. W tym czasie Święcki nie tylko zapoznał się z zakresem obowiązków – do jego zadań miała należeć koordynacja całej łączności wewnątrzsystemowej, głównie z wysuniętymi placówkami badawczymi na powierzchni planety – ale też dowiedział się więcej o Obcych. Pierwszych Obcych, na jakich ludzkość trafiła w zbadanej przez siebie części Galaktyki.
To, co usłyszał od naukowców prowadzących kurs, zaskoczyło go do tego stopnia, że zapomniał na jakiś czas o własnych problemach. Xan 4 był naprawdę niezwykłym systemem. Gwiazda podwójna niańczyła trzy planety okołopodwójne: gazowego olbrzyma oddalonego o dziewięć i pół jednostki astronomicznej, wypalony kamienny glob orbitujący niespełna siedemdziesiąt milionów kilometrów od centrum grawitacyjnego systemu oraz ciało niebieskie zwane Betą, krążące pomiędzy tamtymi na samym skraju ekosfery systemu. Święcki niewiele zrozumiał z naukowego bełkotu wyjaśniającego nietypowość układu planetarnego, w którym się znalazł, ale jeden fakt wrył mu się w pamięć: orbita Bety była bardzo niestabilna, w związku z czym planeta ta, oddalając się od obu gwiazd, co pół miliarda lat opuszczała ekosferę systemu. Działo się to jednak tak wolno, że kompletne zlodowacenie następowało dopiero po dziesiątkach milionów lat stopniowego ochładzania się klimatu. W czasie równie powolnego powrotu do ekosfery temperatura rosła o dziesiąte części stopnia na tysiąclecie, a te namiastki życia, które zdołały przetrwać glacjał, ewoluowały, z czasem podbijając wyłaniające się spod zmarzliny lądy i morza.