Выбрать главу

Jeśli wierzyć wynikom najnowszych badań, Beta przeszła już siedem takich okresów rozkwitu życia i przygotowywała się właśnie do kolejnego opuszczenia ekosfery. Trzy czy cztery miliony lat, które dzieliły planetę od początku następnego zlodowacenia, były jednak okresem niewyobrażalnie długim, zwłaszcza gdy patrzeć z ludzkiej perspektywy.

Na szczęście dla żyjących na Becie roślin i zwierząt proces zlodowacenia był rozłożony na całe eony. Tutejsza fauna i flora miała czas na adaptację do zmieniających się nieubłaganie warunków, dzięki czemu pewnej części gatunków udawało się przetrwać. Nie było oczywiście mowy o zwycięskich zaawansowanych formach życia, niemniej każdy powrót planety w ekosferę systemu wyzwalał ukryte głęboko pod lodami przetrwalniki i spory, które zapoczątkowywały nowe procesy ewolucyjne.

W ciągu dziesięciu lat czynnej służby Święcki odwiedził ponad dwadzieścia systemów gwiezdnych. Stacjonował w tym czasie na dwudziestu ośmiu planetach i czterech stacjach orbitalnych. Poza tym spędził prawie trzydzieści sześć miesięcy w kopalni helonu w pasie asteroid przemierzających nienazwane rejony pustki międzysystemowej. Na większości odwiedzanych „kamyków”, jak w żargonie pokładowym nazywano planety, trafiał na mniej lub bardziej rozwinięte formy życia. Czasem bardzo odmienne od tych, które można spotkać w miejscach przyjaznych człowiekowi, gdzie niebo jest błękitne, a roślinność zielona. Taki raj Święcki widział tylko raz, w odległym sektorze, gdy jako starszy specjalista w sekcji łączności stacjonował na pancerniku Lem i wizytował pod admirałem Dustrem zewnętrzne kolonie należące głównie do wielkich korporacji. Delta Rubiconu była, jak powiadano, niepowtarzalna, ale nawet na niej nie rozwinęły się inteligentne formy życia. Wielu ludzi, widząc tę rajską planetę, myślało tylko o jednym: zrzucić mundur i zaciągnąć się do kopalń tego systemu. Henryan także miał na to ochotę. To były dawne, dobre czasy. Wtedy jeszcze nie wiedział, czym jest rycie sztolni w pozbawionym ciążenia odłamku skały krążącym w bezbrzeżnej pustce.

Większość służby spędził na rozpalonych do czerwoności albo skutych wiecznymi lodami planetach zaliczanych do piątej i niższych kategorii, gdzie koroną stworzenia były co najwyżej bakterie albo porosty.

Tutaj rzecz przedstawiała się inaczej. Atmosfera Bety, choć toksyczna dla człowieka podobnie jak wody tej planety, pozwoliła na wykształcenie się aż dwu ras rozumnych. Obie pojawiły się w ostatnim interglacjale, ewoluując z pozostałości poprzedniej epoki rozkwitu życia, a raczej dwóch epok. Naukowcy badający historię globu podejrzewali, że błękitnokrwiści Gurdowie są spadkobiercami organizmów o jeden lub nawet dwa cykle starszych od tych, które rozwinęły się w prymitywniejszych Suhurów. Trudno było bowiem znaleźć jakiekolwiek – choćby genetyczne – podobieństwa między tymi niezwykłymi rasami.

Gurdowie byli istotami o obłym torsie, czarnej grubej skórze, czterech jednakowych chwytnych kończynach i wyrastającej ze szczytu korpusu teleskopowej wypustce, której kuliste zakończenie ziemscy naukowcy nazywali węzłem zmysłowym. Błękitnokrwiści mieszkańcy kontynentu zwanego Gurdu’dihanem nie mieli oczu ani nozdrzy, a bodźce zewnętrzne chłonęli – to słowo było chyba najbliższe prawdy – w tak przedziwny sposób, że trudno go było pojąć ksenobiologom, a co dopiero laikom.

Istoty te porozumiewały się za pomocą fal akustycznych powstających w podskórnym organie w przedniej części tułowia. Gdy prowadzący zajęcia odtworzył przekonwertowane nagranie ich mowy, Henryan skrzywił się, usłyszawszy serię przenikliwych modulowanych pisków.

Gurdowie nie polowali. Jedzenie innych istot było dla nich nie do pomyślenia. Żywili się pędami roślin, które uprawiali na masową skalę, ale ich system trawienny także nie przypominał niczego, co znano na Ziemi.

Gdy Święcki ujrzał po raz pierwszy niezdarnych Gurdów, skojarzyli mu się z mitycznymi centaurami. Nie potrafił powiedzieć dlaczego – ich obłe korpusy i symetrycznie osadzone chwytne kończyny w niczym nie przypominały krzyżówki człowieka ze szlachetnym wierzchowcem – lecz takie właśnie odniósł wrażenie.

Rasa ta pochodziła z bagnistych równin większego z dwóch kontynentów planety. Błękitnokrwiści zasiedlili go przed dwunastoma tysiącami tutejszych lat, określanych przez nich mianem wylewów – od cyklicznych powodzi występujących po każdej porze chłodnej.

Zwyczaje błękitnokrwistych były równie dziwne jak ich wygląd. Nie znali pojęcia boga, nie mieli także religii ani wiążących się z nią rytuałów. Wydawać się mogło, że nie rozumieją konceptu życia nadprzyrodzonego. Nie zmieniło się to nawet po tym, jak zetknęli się z rozwiniętym systemem wierzeń prymitywniejszych sąsiadów zwanych Suhurami.

Gurdowie żyli stadnie, tworząc zwarte skupiska liczące nawet kilkadziesiąt tysięcy osobników, lecz w odróżnieniu od Suhurów nie dzielili się na narody ani klany. Każdy przybysz, który przyłączał się do jakiejś społeczności albo choćby ją odwiedzał, był traktowany na równi z miejscowymi, mimo że mógł pochodzić z przeciwległego krańca kontynentu większego od obu Ameryk razem wziętych. Podstawową komórką społeczną była u Gurdów rodzina składająca się z trzech osobników dorosłych i wychowywanego przez nich potomstwa. Gurdowie byli bowiem istotami trójpłciowymi. W celu prokreacji składali komórki jajowe i nasienie, ale dawcy gamet, odpowiednik ziemskiego samca (zwany nasiennikiem) i samicy (określanej mianem jajoskładu), musieli w tym celu kopulować – niekoniecznie w tym samym czasie – z trzecim partnerem, czyli płodonosem. To w jego ciele zagnieżdżały się zapłodnione jaja i to on nosił młode przez całe trzynaście standardowych miesięcy ciąży.

Potomstwo bardzo szybko stawało się samowystarczalne, co mogło świadczyć o tym, że w zamierzchłej przeszłości Gurdowie, podobnie jak ziemskie zwierzęta trawożerne, narażeni byli na ataki drapieżników. Co ciekawe, gdy ludzie zaczęli obserwować Betę, na całym Gurdu’dihanie nie znaleziono drapieżcy zdolnego zagrozić tym tylko z pozoru bezbronnym istotom. Dopiero wykopaliska dostarczyły niezbitych dowodów na to, że jeszcze przed kilkoma stuleciami życie błękitnokrwistych nie przypominało obecnej sielanki. Nie ustalono jedynie, co mogło być przyczyną gwałtownego wyginięcia wielu gatunków drapieżników, zwłaszcza tych, które panowały na większym kontynencie od tysięcy, a w niektórych przypadkach nawet milionów lat. Na tę tajemnicę, zdaniem kilku naukowców, miały rzucić nowe światło badania współczesnych zachowań Gurdów, a zwłaszcza ich relacji z Suhurami.

W każdym razie niemający ostatnimi czasy naturalnych wrogów czworonodzy Gurdowie zaczęli w coraz szybszym tempie budować zręby cywilizacji, a gdy osiągnęli poziom rozwoju średniowiecznego człowieka i w wystarczającym stopniu opanowali żeglowanie po tutejszych niespokojnych wodach, sięgnęli także po drugi, leżący na północnej półkuli kontynent planety. Tak zaczął się podbój domeny prymitywniejszych Suhurów.

Ta wojownicza rasa, w której „żyłach” płynęła gęsta brunatna posoka, utworzyła pierwsze społeczności siedemdziesiąt tysięcy lat wcześniej niż Gurdowie. Jej przedstawiciele zyskali miano Wojowników Kości, ponieważ ze szkieletów upolowanych zwierząt wytwarzali ozdoby, broń, a nawet szałasy, w których zamieszkiwały klany. Sądząc po wykopaliskach, Suhurowie skolonizowali swój kontynent tysiące lat przed tym, zanim na sąsiednim Gurdu’dihanie zapłonął pierwszy skrzesany ogień. Mimo to ustępowali obecnie swoim błękitnokrwistym sąsiadom, i to pod każdym względem. W ich przypadku ewolucja zatrzymała się wieki temu. Gdyby żyjącego w zamierzchłej przeszłości Suhura przenieść do sadyby współczesnego klanu, poczułby się tam jak u siebie. Mógłby nawet nie zauważyć różnicy.

Rdzenni mieszkańcy Suhurty mimo ogromnego zapóźnienia radzili sobie wyjątkowo dobrze. Żyli w zgodzie z naturą, rozwijając system wierzeń, którego centralnymi postaciami byli trzej bogowie. Kored i Thub reprezentowali oba słońca tego systemu – nieustannie ze sobą walczące, jak kosmogonia Wojowników Kości przedstawiała koniunkcje gwiazd, które łączyły się na niebie w niesamowicie widowiskowy sposób. Historia trzeciego bóstwa, zwanego Yabha, wyglądała jeszcze ciekawiej. Zdaniem Wojowników Kości było ono ongiś trzecim słońcem, które w zamierzchłych czasach zostało pokonane przez walczącą wciąż parę i rozprysnąwszy się na miriady odłamków, zawisło na firmamencie pod postacią zimnych gwiazd. W czasie wykładu dotyczącego wierzeń wytłumaczono Henryanowi także inną ciekawą różnicę pomiędzy obiema cywilizacjami Bety. Chodziło mianowicie o miarę czasu. Błękitnokrwiści mieli kalendarz odmierzający faktyczne lata, czyli pełne obiegi planety wokół słońc, natomiast Suhurowie zliczali koniunkcje, które także były regularne, ale odbywały się czterokrotnie w ciągu każdych trzech lat astronomicznych.