Выбрать главу

W tym samym czasie upojeni sukcesem Suhurowie wrócili do dawnego życia. Żadnemu nie przyszło nawet do głowy, by wyprawić się za morze. Zdobyte na wybrzeżu okręty porąbali na drwa, aby polegli w ostatnich bitwach wojownicy mogli spłonąć na godnych ich czynów stosach. Świat Suhurów został po raz kolejny ocalony. Tym samym sojusz klanów przestał istnieć równie szybko, jak powstał.

Błękitnokrwiści wrócili po kolejnych trzydziestu wylewach, gdy w Suhurcie tliło się już tylko wspomnienie klęski Gahra’tiba. Tym razem czworonogich było znacznie więcej, mieli jeszcze lepszą broń i zupełnie nową taktykę. Ich armia podbijała zmasowanym atakiem terytoria kilku sąsiadujących klanów, po czym kończyła ofensywę. Żołnierze okopywali się na zdobytych ziemiach i bronili ich, dopóki idący za nimi robotnicy nie wznieśli wystarczającej liczby fortów i strażnic. Gdy wojska ruszały na kolejne podboje, zajęte wcześniej i teoretycznie bezpieczne ziemie zagospodarowywano, wznosząc zalążki przyszłych kręgów, których Suhurowie nie będą mogli zniszczyć w czasie nagłego podjazdu. Budowle te otaczano często fosami i szerokimi pasami gołej ziemi, aby uniemożliwić wrogowi niespodziewany atak. Uzbrojeni mieszkańcy nie tylko potrafili się bronić do przybycia odsieczy – która nadchodziła zawsze szybko – lecz również sami kontratakowali, nierzadko z bardzo dobrym skutkiem.

Zmyślna broń palna, wtedy jeszcze bardzo niedoskonała, niemniej o całe epoki wyprzedzająca uzbrojenie walczących kościanymi pałkami wrogów, siała śmierć i zniszczenie w szeregach Suhurów, zanim zdołali wejść w bezpośredni kontakt z Gurdami. Respekt budziły zwłaszcza pierwsze działa – zwane przez rdzennych mieszkańców Suhurty „dymiącymi pniami” – mogące miotać na znaczną odległość pojemniki z nieznanym wcześniej klanom olejem, który po rozlaniu natychmiast zajmował się ogniem.

Pamiętając wciąż o sławionej w pieśniach zwycięskiej bitwie z błękitnokrwistymi, Wojownicy Kości stawiali najeźdźcom zaciekły opór, lecz Gurdowie mieli nad nimi tak ogromną przewagę, że klany musiały się cofać. Kto został na spornej ziemi, ten ginął. Nie pomogły nawet nowe przymierza między ludem gór i wojownikami nizin. Gurdowie, także pamiętający o losie korpusu ekspedycyjnego, nie dawali się sprowokować i wolno, acz systematycznie wydzierali Suhurom należące do nich ziemie, zajmując wzgórze po wzgórzu i dolinę po dolinie.

Czterdzieści wylewów zajęło im dotarcie do miejsca, w którym dumny Gahra’tib znalazł pogromcę… a jemu udało się tam dojść w niespełna jeden tutejszy rok. Po kolejnych dwudziestu latach zdobywcy zatknęli drzewca z węzłami Gurdu’dihanu na plażach i klifach wschodniego wybrzeża, rozdzielając ostatecznie wojowników dalekiej północy i południa. Dzięki niewielkim stratom własnym, napływowi kolejnych żołnierzy i wydajnym uprawom na zdobytej części Suhurty armie Gurdów nie miały problemów z przeprowadzeniem kolejnych etapów ofensywy. Na pierwszy ogień poszło cieplejsze i dostępniejsze południe. Zamieszkujące je klany broniły się zaciekle, lecz wobec masowego użycia broni palnej, nawet tak prymitywnej, nie miały większych szans. Ta ofensywa skończyła się o wiele szybciej niż marsz na wschodnie wybrzeże, jednakże zagospodarowanie rozległych terytoriów zajęło najeźdźcom całe cztery pokolenia.

Decydujący akt tego dramatu rozpoczął się, gdy błękitnokrwiści oczyścili w końcu południe kontynentu z ostatnich Wojowników Kości. Tylko kilka przetrzebionych klanów zdołało ujść w niedostępne górskie rejony północy, gdzie i tak były skazane na nieuchronną zagładę. Gurdowie w ogromnej sile przekroczyli umocnione wcześniej koryto Adal Vin, królowej rzek, która od wielu wylewów stanowiła naturalną granicę między obiema rasami. Atakowali na trzech frontach, co miało uniemożliwić Suhurom przegrupowanie i wydanie decydującej bitwy, do jakiej doszło podczas pierwszej inwazji. Jednakże ku swojemu ogromnemu zdziwieniu napotykali wyłącznie puste sadyby. Zwiadowcy donosili, że klany uchodzą w stronę gór. Wszystkie, bez wyjątku.

Głównodowodzący armii, sithu Taih’law, zaczął wietrzyć spisek. Waleczni i honorowi wojownicy nigdy jeszcze nie ustąpili pola. Domyślał się, że zamierzają go wciągnąć w pułapkę, jak kiedyś Gahra’tiba, i postanowił, że nowa strategia przeciwnika nie może wpłynąć na plany tej fazy kampanii. Gdy jego oddziały dotarły na wyznaczone pozycje, zabronił ścigania wroga i nakazał budowę kolejnej linii umocnień. To był jedyny etap wojny, podczas którego Gurdowie nie stoczyli ani jednej bitwy i nie stracili ani jednego żołnierza.

Szesnaście wylewów później, gdy wszystkie zdobyte ziemie zostały podzielone i zasiedlone, Taih’law rozpoczął kolejną fazę kampanii. Znów trzy wielkie armie ruszyły na północ, w kierunku pogórza i masywu Siedmiu Wierchów, które dzieliły najeźdźcę od skalistych nadmorskich wyżyn stanowiących ostatni bastion Suhurów w tej części kontynentu. Celem było zajęcie płaskowyżu Tok Keme – rozległej równiny, za którą zaczynały się porośnięte gęstymi lasami wzgórza i wspomniane góry. Tereny pogórza miały zostać zajęte w następnej fazie kolonizacji.

Stary już podówczas sithu liczył, że klany ponownie ustąpią mu pola i że znów osiągnie zwycięstwo bez walki i strat. W pierwszym dniu ofensywy Suhurowie umykali jak wcześniej i to uśpiło czujność Taih’lawa. Choć od samego początku zakładał, że nie będzie ryzykował, postanowił pomóc szczęściu i zmusił armię do szybszego marszu, mając nadzieję, że zamierzający zwabić go na pogórze Wojownicy Kości zostaną po raz drugi wykiwani. Dzięki dotychczasowym błyskotliwym sukcesom sędziwy dowódca zdążył zostać faworytem Rady Najwyższej i niewiele nawet brakowało, aby – jako jedyny żołnierz w historii – dostąpił zaszczytu uczestnictwa w jej posiedzeniach. W jego mniemaniu kolejne zwycięstwo zapewniłoby mu ten przywilej.

Przez dwa kolejne dni najeźdźcy nie napotkali najmniejszego oporu, zatem sithu narzucił podwładnym jeszcze bardziej mordercze tempo. W siedem dni błękitnokrwiści zajęli teren, jaki powinni zdobyć w trzykrotnie dłuższym czasie. Daleko w tyle zostawili jednostki inżynieryjne zajęte budową fortów i umocnień. Wbrew pozorom był to przemyślany ruch. Taih’law chciał dotrzeć w pobliże wyznaczonej przez Radę Najwyższą linii w jak najkrótszym czasie, po czym zamierzał zatrzymać swoje oddziały o dzień marszu od pierwszych wzgórz, gdzie spodziewał się oporu Suhurów. W ciągu wielu wylewów służby na tym kontynencie dobrze poznał obyczaje i tradycje Wojowników Kości, dlatego był pewien, że rozgryzł ich strategię. Ósmego dnia jednak, gdy wszystkie trzy korpusy znalazły się ponownie w niewielkiej odległości od siebie i zaledwie tysiąc obrotów koła od wyznaczonego celu, na ich drodze stanęły nieprzeliczone hordy tubylców.

Na równinie daleko od skraju pogórza zebrały się wszystkie klany północy. Naprzeciw siebie stanęło sto tysięcy Wojowników Kości oraz trzy razy liczniejsza i znacznie lepiej wyposażona armia Taih’lawa. Wróg był wypoczęty, doskonale znał teren i nie zamierzał zwlekać z przystąpieniem do bitwy.

Mimo to sithu był pewien zwycięstwa – broń palna z naddatkiem kompensowała ewentualne słabości. Niestety, zapomniał o jednym: szybki marsz uniemożliwił mu staranne oczyszczenie zajmowanych ziem. To był jego najpoważniejszy błąd. Klany z podbitych terenów, które w rozproszeniu podążały za pancernymi kolumnami, tuż przed rozpoczęciem decydującej bitwy uderzyły od tyłu na gotujących się do walki Gurdów, siejąc śmierć i zamęt na całym zapleczu armii. Taih’law padł w pierwszych chwilach tego ataku. Razem z nim zginęła większość Gurdów znajdujących się w namiotach sztabowych. Pech chciał, że Wojownicy Kości uderzyli w momencie, gdy sithu zwołał naradę, pragnąc omówić plan bitwy z dowódcami korpusów. Z pogromu nie ocalał ani jeden wyższy oficer. Rychło na zmęczonych, zdezorientowanych i pozbawionych rozkazów żołnierzy runęła horda zaprawionych w bojach tubylców. Rozpoczęła się największa rzeź w historii Bety.

Widząc, że nie mają szans na ucieczkę, Gurdowie postanowili bronić się do upadłego. Ginęli masowo, ale też zabierali ze sobą całe klany. Kiedy mniejsze słońce zniknęło za szczytami gór, trawiaste równiny pokrywało błękitno-brunatne morze posoki. Tylko kilka setek najeźdźców zdołało zbiec, korzystając z zamieszania. Na wzgórza wróciło po zmierzchu niecałe sześć tysięcy Suhurów. Wygrali, jednakże było to pyrrusowe zwycięstwo, o czym przekonali się podczas kolejnych starć słońc, gdy następca Taih’lawa, sithu Her’hot, przywiódł kolejną, choć znacznie mniej liczną armię.