Ocalali z pogromu żołnierze opowiedzieli wodzowi o przyjętej przez Suhurów taktyce. Było jasne, że przetrzebione klany nie stanowią zagrożenia. Nowy sithu zrozumiał niemal od razu, że ma ogromną szansę na zakończenie tej wojny i ostateczne pokonanie wroga. Zasugerował więc Radzie Najwyższej, by nie szkolić kolejnej armii, co potrwałoby kilka albo kilkanaście wylewów, a zamiast tego zgromadzić na północy wszystkie siły dostępne w Suhurcie, co można było osiągnąć, zmniejszając liczebność garnizonów w innych częściach kontynentu (w owym czasie ataki ze strony niedobitków należały do rzadkości, zwłaszcza na masywie centralnym i na południu, gdzie znalezienie Wojownika Kości graniczyło z cudem). Rada Najwyższa przychyliła się do jego propozycji. Ściągnięto dziesiątki tysięcy żołnierzy, pozostawiając na miejscu jedynie oddziały z dalekiego południa, gdzie ukrywające się w górach klany stanowiły niewielkie zagrożenie dla pomniejszych kręgów. To pozwoliło Her’hotowi oczyścić ziemie, które armia Taih’lawa zdobyła w poprzedniej kampanii. Młody, lecz ambitny i mądry sithu zdobył pogórze znacznie szybciej i łatwiej, niż spodziewali się tego jego przełożeni. Gurdu’dihan zyskał nowego bohatera.
Kolejny, przedostatni akt wojny między obiema rasami Bety miał się zakończyć dopiero po wielu latach, gdy z Siedmiu Wierchów wygnano ostatnie broniące się tam klany. W tym czasie wszystkie ziemie na południe od pogórza zostały już rozparcelowane i zasiedlone. Wojowników Kości zepchnięto na najbardziej niegościnny skrawek kontynentu, gdzie pozostawiono im zbyt mało przestrzeni, by mogli odzyskać dawną świetność.
Zakończenie konfliktu nie miało przypaść Her’hotowi. Wprawdzie nie przegrał on ani jednej bitwy, lecz został pokonany przez klimat i choroby. Czas spędzony w wysokich górach, obozowanie w zawilgłych grotach, wszystko to odbiło się na jego delikatnym zdrowiu. Sithu dokonał żywota z godnością, przewieziony statkiem powietrznym do stolicy Gurdu’dihanu, gdzie do samego końca otaczano go czcią i szacunkiem godnymi największego bohatera.
Nowy dowódca wojsk Gurdu’dihanu w Suhurcie, sithu Taba’ruk, wszedł kilka wylewów później na ostatnią wyżynę, wiodąc armię składającą się z samych weteranów. On również stosował taktykę spalonej ziemi, jednakże teren był już trudniejszy, a ostatnie klany broniły się zacieklej i mądrzej. Wojownicy Kości nauczyli się wreszcie walczyć podstępem – co, zważywszy na kilkusetletnią historię konfliktu, nie było wielkim osiągnięciem – i kazali błękitnokrwistym płacić wysoką cenę za każdy zdobyty kamień i krzew.
Rada Najwyższa doszła w końcu do wniosku, że dalsze przelewanie krwi nie ma sensu. Im bliżej armia podchodziła do północnych krańców kontynentu, tym zimniej się robiło, a skaliste ziemie za Siedmioma Wierchami były nieurodzajne i zdaniem Gurdów niewarte tak wysokiej ceny. Zaniechano więc dalszych działań, gdy armie Taba’ruka dotarły do Valt Aram, ostatniej większej rzeki kontynentu, i zatrzymały się niecałe dwadzieścia tysięcy obrotów koła od skalistych klifów, na których według starożytnych map kończył się stały ląd. Ufortyfikowano brzeg rzeki, rozkopano brody, rozdzielono zdobyte ziemie między zwalnianych ze służby żołnierzy. Niedobitki Suhurów pozostawiono samym sobie, wiedząc, że nie są już w stanie zagrozić nowemu imperium. Wojownicy Kości zostali wybici niemal do nogi i odcięci od reszty świata granicą biegnącą wzdłuż koryta szerokiej rzeki, która wypływała z niebosiężnych gór wschodu i wpadała do morza daleko na zachodzie. Mimo to wróg nadal sprawiał problemy; choć atakował wyłącznie przygraniczne kręgi, niszcząc plony, wyrzynając osadników i ich zwierzęta, zmuszał Gurdów do utrzymywania w tym regionie wielu garnizonów.
Taki stan rzeczy trwał od niemal trzydziestu wylewów i właśnie miał ulec zmianie. Rada Najwyższa Gurdu’dihanu, pragnąca jak nigdy likwidacji wszystkiej broni, uznała, że musi załatwić tę sprawę raz na zawsze.
TRZY
System Xan 4, Sektor X-ray,
06.09.2354
Czas na rozwiązanie ostatniej zagadki, pomyślał Święcki, wsiadając do wagonika kolejki magnetycznej.
Czwartego dnia, po zdaniu krótkiego egzaminu teoretycznego z wiedzy o Becie i strukturach projektu, wyruszył rankiem na pierwszą wachtę. Centrum dowodzenia, do którego zmierzał, mieściło się w sektorze czwartym, dokładnie po przeciwnej stronie obręczy. Część roboczo-mieszkalna tego giganta składała się z ośmiu czteropoziomowych segmentów o długości niemal dwóch kilometrów każdy. Wszystkie podzielono na pięć mniejszych przedziałów, które można było odłączyć od reszty konstrukcji.
Sektory pierwszy, drugi, siódmy i ósmy przeznaczono na kwatery mieszkalne, w trzecim znajdował się dział naukowy (jego pracowników zakwaterowano w dwójce). Czwarty mieścił kompleks kwatery głównej, w tym centrum dowodzenia będące sercem całej stacji. Piąty sektor był zamknięty – Wydział Bezpieczeństwa ulokował tam areszty, pokoje przesłuchań i tym podobne miejsca, o których większość ludzi wolała nie wiedzieć. Szósty i ostatni – o ile koło może mieć koniec – zajmował pion medyczny, przy czym lekarze mieszkali w siódemce. Ósemkę zarezerwowano dla wojska, a jedynkę dla personelu technicznego.
Henryan rozejrzał się po przestronnej kabinie. Oprócz niego w jasno oświetlonym walcu znajdowali się lekarze, technicy, naukowcy i kilku żołnierzy z kompanii wartowniczej. Ani jednej znajomej twarzy, pomyślał. W ciągu trzech dni intensywnego szkolenia nie poznał wprawdzie wielu osób, ale mimo wszystko liczył, że spotka po drodze chłopaków, z którymi jadał posiłki w przedziałowej mesie.
Ekspresowa kolejka, najszybsza z trzech linii dostępnych na obręczy, zatrzymywała się co pięć stacji, w centralnych przedziałach segmentów, wypluwając i połykając zastępy ludzi.
Szczęście uśmiechnęło się do Święckiego już na drugiej stacji. W sektorze medycznym do wagonika wsiadł zamyślony Valdez. Pod pachą trzymał całe naręcze czytników.
– Pomogę panu – zaproponował sierżant, podchodząc.
Porucznik spojrzał półprzytomnym wzrokiem, jakby go nie poznawał, ale po sekundzie zamrugał z błyskiem zrozumienia w oczach.
– A, to wy, Pry – rzucił sztywno, lecz pozwolił Henryanowi zabrać część dokumentacji. – Wybaczcie, sierżancie, miałem ciężką noc.
– Impreza w klubie oficerskim? – Święcki uśmiechnął się znacząco.
– Akurat – mruknął Valdez, zachowując kamienną twarz. – Robota. Na waszym miejscu nie liczyłbym na wiele wolnego w najbliższym czasie.
– Zamierza pan w takim stanie pełnić służbę?
– Ależ skąd. Zdaję raport staremu i kładę się spać.
Kolejka zatrzymała się na ponadplanowym przystanku, w sektorze zamkniętym. Nikt nie wysiadł, za to do kabiny weszło dwóch wubeków. Gdyby nie spora różnica wzrostu, wyglądaliby jak bliźniacy – łyse pały, czarne mundury, grafitowe naczolniki, ponure miny. Porucznik cofnął się pod ścianę i skinął na Henryana. Widać lepiej było nie wchodzić im w drogę…
– Za co usunięto tamtych trzech? – zapytał Święcki ściszonym głosem.
– Kogo macie na myśli? – bąknął rozkojarzony wciąż oficer.
– Pomarańczowych – sprecyzował sierżant, zauważając, że jeden z agentów strzyże lekko uchem. Wszczepy dawały tym draniom nadludzką czułość słuchu.
– Pomarańczowych? – zdumiał się Valdez.
Chyba rzeczywiście nie doszedł jeszcze do siebie po ciężkiej nocy.
Kolejny ponadplanowy przystanek, nieopisany, zamknięty barierą pola siłowego. Sztywniacy wysiedli, nie odezwawszy się ani razu.
– Przylot, zastępstwo – Święcki nakierował porucznika.
– Chodzi wam o Seiferta i jego chłopców?
– Tak, jeśli to oni kicali w kierunku wahadłowca, którym przyleciałem – odparł Henryan.
W ciągu tych kilku dni nieraz się zastanawiał, co było powodem aresztowania poprzedniego łącznościowca. Nie dowiedział się tego podczas pierwszej odprawy, a informacja o Obcych była tak szokująca, że wszystkie pozostałe kwestie natychmiast poszły w zapomnienie. Później, w trakcie kursu i na kwaterach, wolał o nic nie pytać.