– Pełna transmisja z czternastki! Najwyższy priorytet! Wszyscy wachtowi przełączają się na wskazaną lokację i przechodzą na ręczne sterowanie wybranych kamer. Pion naukowy chce mieć pełen obraz sytuacji!
Wreszcie coś ciekawszego od codziennej rutyny…
Henryan przydzielił kanały ośmiu technikom siedzącym przy konsolach poniżej jego stanowiska. Sam zajął się ściągnięciem dodatkowego zestawu nanokamer z orbity, tak na wszelki wypadek, a gdy zasobniki ze sprzętem znalazły się wysoko nad celem, zaczął przeglądać obrazy transmitowane z powierzchni.
Kamery pokazywały różne ujęcia typowej sadyby zwierzaków. Szałasy opierały się na szkieletach – co było w tym wypadku najwłaściwszym określeniem, jako że budulec stanowiły kości upolowanych zwierząt. Długie, cienkie piszczele stworzeń zwanych tipitami łączono sznurami z wysuszonych ścięgien i wnętrzności, a całość otaczano parawanami z wyprawionych skór. Na sporym placu pośrodku osady, wokół wysokiego na kilka metrów kościanego totemu, ustawiono gęste ogrodzenie z powiązanych powrozami żeber honbutów, za którym pełzało kilkanaście piskląt – idealnych miniaturek dorosłych osobników.
Technicy ignorowali powszednie dla nich widoki, kierując obiektywy na największą z chat. Tę w odróżnieniu od pozostałych otaczał rząd pali, na które nabito czaszki hryllów, najpotężniejszych drapieżników, jakie znał ten glob. Żadna nie miała wszakże szczęk – z nich zwierzaki wyrabiały broń zwaną miażdżerami, czyli skrzyżowanie zakrzywionych lekko mieczy z maczugami. Sześć z ośmiu kamer zapuściło się do tej budowli, a dwie pozostały na zewnątrz. Pierwsza wzniosła się, by objąć polem widzenia cały teren sadyby. Druga wisiała nad totemem klanu, gotowa do nalotu na wskazany obiekt. W pewnym momencie zainteresowanie sterującego nią technika wzbudził idący szybko zwierzak w pełnej kościanej zbroi. W ręku trzymał grubą, wyższą od niego wypolerowaną na połysk kość.
* * *
Najwyższy Suhur przykucnął na podwyższeniu pośrodku kildu, największego z szałasów, w którym spotykali się członkowie zboru będącego czymś w rodzaju rady wojennej. Otaczało go osiemnastu gorimów – najstarszych i najbardziej doświadczonych wojowników reprezentujących wszystkie sadyby klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy. Każdy z nich, jak nakazywała tradycja, dzierżył arad, kostur z kości hrylla, który dawał Suhurowi prawo do wydawania sądów i uczestniczenia w radzie. Tore Numa-Reh także trzymał symbol władzy zwieńczony dodatkowo zalanym żywicą sągrowca kotorem – suhurskim odpowiednikiem serca – swojego poprzednika.
– Wezwałem was, abyście pomogli mi wydać osąd – zacharczał Najwyższy Suhur, gdy tylko mennici zasłonili wejście kildu wyprawioną skórą hrylla i w okrągłym pomieszczeniu zrobiło się ciemniej. – Niespełna trzydzieści wschodów mniejszego słońca temu młody garstnik Karan Degard był świadkiem niezwykłego objawienia. Chociaż nie zaliczał się do stanu kapłańskiego, Duchy Gór przekazały mu, że bogowie Słońc i Gwiazd zamierzają nas porzucić. – Wnętrze wypełniły zduszone charkoty; Wojownicy Kości z najdalszych sadyb słyszeli już pogłoski o tym, lecz aż do tej pory nikt nie potwierdził ich bezpośrednio. Tore Numa-Reh uciszył ich stuknięciem arada. – Wczoraj na wzgórzu Świętego Parchanu garstnik dał nam ostateczny dowód swojej prawdomówności. Broń z zaświatów, którą zbuntowane i odtrącone Duchy Gór wykradły bogom, aby ocalić wydane na pastwę losu klany. Ci z was, którzy byli tam ze mną, widzieli, czego może dokonać Siewca Gromów… – Sam wciąż nie widział dobrze na jedno oko. Choć stał daleko od parchanu, słup oślepiającego światła pozbawił go wzroku na wiele spęcznień błony. Kilku z tu obecnych miało podobne problemy, o oparzeniach nie wspominając. – Nieroztropne słowa Tikren Da-Deradha sprawiły, że postąpiliśmy wbrew woli Duchów Gór, przez co straciliśmy nie tylko broń bogów, lecz być może też przychylność bytów opiekuńczych.
Hika No-Korto, najstarszy ze zwiadowców klanu, niski, ale potężnie zbudowany, uderzył aradem w otoczak leżący obok podestu, na którym przykucnął.
– Otwórz swoje membrany! – Tore Numa-Reh wskazał go świętym kosturem.
– Nie będę bronił Tikren Da-Deradha, oby jego wnętrzności posłużyły za strawę taharom, ale sam nie potrafię uwierzyć, że posłańcy bogów, którzy od tylu tysięcy starć słońc przekazywali swe słowa wyłącznie świętym mężom, pominęli ich teraz i wybrali zwykłego wojownika, który nie miał nawet bitewnego przydomku.
Rozległy się zduszone hurgoty, wielu członków rady zwijało jednocześnie wypustki.
– Na wszystkich ołtarzach od samego rana składane są ofiary – oznajmił Tore Numa-Reh, gdy wojownicy zamknęli w końcu membrany. – Przelaliśmy rzeki błękitnej krwi. Nie ma już jeńców w jamach klanu, ale nasze wysiłki na nic się zdały. Bogowie wciąż nie odpowiadają!
– Zdobycie jeńców to nie problem. Pozwól nam wyruszyć na równiny, a przywiedziemy ci więcej czworonogich, niźli zmieści się ziaren łuszczyku w twoim hełmie – zapewnił go najstarszy ze zwiadowców. – Bogowie zawsze chętnie przyjmowali daninę krwi – dodał, gdy nie doczekał się decyzji Najwyższego Suhura. – Dajmy im jej więcej, a z pewnością odpowiedzą.
– Tak! Tak! Potrzebujemy więcej krwi! – poparło go kilku innych członków rady.
– A może jest nas już za mało – wtrącił niepewnie potężny łowca Kano Kazo-Hota, gdy ucichły ostatnie hurgoty. – Nocą na wyżynach tli się zaledwie garść ognisk. Tymczasem kiedyś ze szczytów Siedmiu Wierchów widzieliśmy ich więcej niż gwiazd na niebie.
– Za mało na co? – zapytał Hika No-Korto.
– Na to, aby bogowie zaprzątali sobie nami głowy…
– Niemożliwe! – przerwał mu ktoś z drugiej strony kildu.
– Kano Kazo-Hota słusznie prawi! – poparł sąsiada siedzący po jego prawicy Toreka Kar-Eni. – Nie spełniamy już ich oczekiwań, więc nas porzucili.
– Jakich oczekiwań? – zapytał Tore Numa-Reh, gdy opadła kolejna fala wrzawy.
– Gdy klanów było więcej, niż ziaren łuszczyku pomieści się w jednej tarczy, liczba ofiar składanych na świętej ziemi radowała serca Koreda, Yabhy i Thuba. Były dni, gdy ze Stromego Osypiska strącaliśmy dla nich całe pokonane klany – rzekł Kano Kazo-Hota, a pozostali wojownicy rozprostowali wypustki, popierając jego słowa. – My sami dawaliśmy im rzekę krwi, a miejsc takich jak sadyba klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy było w Suhurcie mrowie. Te kilka ołtarzy, które nam zostały, nie zaspokaja potrzeb pomniejszych bóstw, a wy chcecie przywołać nimi wszystkich bogów naraz? Nie wspomnę już o tym, że sto hełmów tej błękitnej brei nie jest warte jednej kropli brunatnej krwi.
– Mądre słowa, Kano Kazo-Hota, łowco, który brałeś udział w niezliczonych bitwach – pochwalił go Tore Numa-Reh. – Zatem przelewanie gurdyjskiej krwi nie ma sensu.
Zamilkli, rozmyślając nad tymi słowami.
– Złóżmy w ofierze densha i te pisklęta, które nie potrafią unieść broni – zaproponował Hika No-Korto. – I tak czeka je śmierć z rąk czworonogich najeźdźców, jeśli nie obłaskawimy bogów.
Tym razem pozostali nie byli tak chętni do wyrażenia poparcia. Ale im dłużej trwało milczenie, tym więcej warknięć aprobaty rozlegało się pod sklepieniem kildu.
– Dlaczego upieracie się wciąż przy ofiarach dla bogów, którzy zdecydowali się nas opuścić? – zapytał nagle Kano Kazo-Hota. – Dlaczego nie spróbujemy odzyskać zaufania Duchów Gór, które nam sprzyjają? Im krew czworonogich zawsze smakowała.
– Jak chcesz tego dokonać? – prychnął Hika No-Korto. – Mamy odłupać z ołtarzy ryty Koreda, Yabhy i Thuba i zastąpić je symbolami Lut Se-Ifera i jego braci?
– Nie namawiam nikogo do niszczenia ołtarzy. Tym możemy co najwyżej zasłużyć na jeszcze większy gniew bogów, a widzieliście chyba, co potrafią, gdy im się ktoś sprzeciwi. – Dotknął opuchniętej powieki. – Myślałem raczej o wysłaniu grupki najmłodszych wojowników do jaskiń, w których Karan Degard doznał objawienia. Niech złożą tam daninę z własnej krwi.
– Tak postąpimy! – Najwyższy Suhur uderzył aradem w czarny kamień, ucinając kolejną dyskusję. – Wyślemy do jaskiń garstnię Karana Degarda, złożymy w ofierze jego najwierniejszych towarzyszy broni. Jeśli Duchy Gór nie przemówią do nich w cztery wschody mniejszego słońca, zaczniemy składać bogom ofiary zgodnie z radą najlepszego spośród zwiadowców.