– Naprawdę? – mruknął zdziwiony Valdez. – Zresztą nieważne. Chociaż byliśmy świadomi tylko części tych działań, już po paru miesiącach dotarło do nas, że to nie są zwykłe wygłupy. Chłopcy zaczęli się bawić w bogów tej planety. I to na poważnie. Ze sztabu sektora przysłano nawet komisję, która po długim dochodzeniu ustaliła, że sprawcom chodziło wyłącznie o wywołanie większych jatek. Wiesz, że niby wojsko się nudzi i podjudza Suhurów do bitki. To uspokoiło admiralicję na jakiś czas. Dla trepów też było to sensowne i dopuszczalne wytłumaczenie. Ale my wiedzieliśmy, że prawda jest inna. I nie myliliśmy się. Rozkazy były jednak wyraźne: jeśli chłopcy poprzestaną na ostrzeganiu zwierzaków przed niebezpieczeństwami, mamy nie robić z tego wielkiego halo. W końcu, mniej więcej rok temu, wydarzyło się coś, co zmusiło starego do wydania Bogom otwartej wojny. Na powierzchni Bety mamy kilka stałych baz. Zakładamy je przeważnie na niedostępnych terenach, na przykład w wyższych partiach gór albo pod wodą, żeby nie pchać się w oczy Obcym. Przebywający na dole naukowcy mogą poświęcić więcej czasu na badania, zamiast co rusz wracać na orbitę. A my zapewniamy im całodobową ochronę. W każdej bazie stacjonuje drużyna ochrony składająca się z szesnastu żołnierzy. Dysponują oni dwoma grawiolotami do poruszania się w terenie i jednym ciężkim wahadłowcem na wypadek konieczności szybkiej ewakuacji sprzętu i personelu naukowego. Wyobraź sobie, że pewnego wieczoru dwóch idiotów poleciało nad największy krąg Gurdów w tej części kontynentu, wyłączyło kamuflaż i zawisło nad centralną dzielnicą, nadając z głośników komunikaty o boskiej klątwie, jaka spadnie na każdego błękitnokrwistego, który przekroczy koryto Valt Aram. Dopiero po kwadransie udało nam się przejąć kontrolę nad tą maszyną. W tym czasie na dole zapanowała taka panika, że setki kleksów zatratowały się na śmierć.
– Porąbało ich?
– Niezupełnie. Byli pijani w trupa, to fakt, ale kilka dni później udało nam się poskładać do kupy garść pozornie niepowiązanych faktów. Odkryliśmy, że niecałą godzinę przed wybrykiem gurdyjska Rada Najwyższa wydała dekret o natychmiastowym rozpoczęciu ostatniej fazy kolonizacji. Odbyło się to w sercu Gurdu’dihanu, po drugiej stronie planety, nikt więc początkowo nie połączył tych wydarzeń. Pilot i nawigator grawiolotu szli w zaparte, tłumacząc, że był to zwykły pijacki żart, że założyli się z kolegami itepe, itede, jednakże pułkownik Rutta nie uwierzył w te zapewnienia. Kazał drążyć dalej. Przez kolejne dwa dni sprawdzaliśmy wszystkie bazy danych stacji, lecz nic nie znaleźliśmy. Od zarejestrowania informacji o planowanej nowej kampanii Gurdów przeciw zwierzakom nikt z orbity nie kontaktował się z Kwadrą, znaczy z bazą, z której wyleciał grawiolot. Stary był bardzo zawiedziony. My też. Wyglądało to rzeczywiście na zbieg okoliczności. Mieliśmy już odpuścić, ale pomógł nam przypadek. Ktoś z ekipy wpadł na pomysł, żeby sprawdzić łączność z innymi odbiornikami, nawet tymi najbardziej odległymi. No i trafiliśmy na coś dziwnego. Jeden z rutynowych radiogramów kontrolnych wysłanych do Septy, na południowy kraniec Suhurty, miał niezgodność w sumie kontrolnej. Normalnie nikt nie zwróciłby na to uwagi, bo takie błędy się zdarzają, ale stary kazał mi analizować każdą anomalię, więc przeanalizowaliśmy tę wiadomość i znaleźliśmy w jej kodzie dodatkowy zbiór. Zaszyfrowany. Wyszedł z centrali siedem minut po nadejściu wiadomości z Gurdu’dihanu. Zawierał skrót informacji o wydanym rozkazie.
– Strasznie to skomplikowane – mruknął Święcki.
– Czekaj, Pry, to jeszcze nie koniec. Mieliśmy już punkt zaczepienia. Wiedzieliśmy, kto wysłał plik i do kogo trafiła wiadomość. Po nitce do kłębka dotarliśmy do czterech kolejnych pośredników, ale na nich trop się urwał. Z Duala już nikt nie przesłał dalej tych danych. A dzieliło go od Kwadry ponad siedemset kilometrów. Choć oficjalnie nie mogliśmy postawić żartownisiom zarzutów, dowiedzieliśmy się, że są w naszych szeregach ludzie, którzy mają do tej sprawy inne podejście niż szefowie pionu naukowego. I są gotowi wiele zrobić, a nawet poświęcić, żeby chronić Suhurów.
– Rozumiem, że rozkaz ataku został odwołany.
– Nie, nie został – zaprzeczył Valdez. – Mimo to nikt go nie wykonał. Po raz pierwszy w historii gurdyjskiej cywilizacji wszyscy sithu wymigali się od wykonania rozkazu Rady Najwyższej. Tamtego dnia zmieniliśmy… co ja mówię, Bogowie zmienili!… historię Bety. Rozumiesz?
Święcki skinął głową, po czym zdał sobie sprawę, że porucznik wcale nie musi na niego patrzeć. Rzucił więc pośpiesznie:
– Tak. Ktoś ocalił Suhurom dupy, na cały rok. A co się stało z tymi ludźmi?
– Osoby bezpośrednio zamieszane w sprawę trafiły do aresztu. Podejrzani o współudział zostali zdegradowani i do dzisiaj sprzątają kible albo łatają kadłub stacji. Ale nie ukręciliśmy łba hydrze. Następne miesiące pokazały, że Bogowie mają się nieźle. Incydent z pancerzownicą był piątym z kolei poważnym naruszeniem regulaminu.
– Czy oni naprawdę wierzą, że są w stanie ocalić Suhurów od wyginięcia? – zapytał Święcki.
– Na to wygląda – odparł porucznik.
– Ale dlaczego uwzięli się na mnie?
– Seifert wpadł, a oni wciąż potrzebują człowieka w pionie łączności, najlepiej na szczeblu centrum dowodzenia. Kogoś, kto ma dostęp do najświeższych informacji i kontrolę nad sprzętem. Bez tego nie mogą szybko reagować, a ostatnie nieposłuszeństwo zwierzaków pokrzyżowało im plany w najgorszym momencie. Zabicie wielkiego sampo-sithu na polu bitwy z takiej broni zostałoby uznane przez Gurdów za zapowiadaną boską interwencję. Ta zaś, przy tysiącach naocznych świadków, zmusiłaby Radę Najwyższą do rewizji dotychczasowej polityki wobec Suhurów. Tutejsze kleksy powoli zapominają o klątwie, ale wystarczy kolejny impuls i uciekną aż za Adal Vin.
– Z tego, co mi pan powiedział, jasno wynika, że Bogowie są dobrze zorganizowani. Nawet beze mnie będą w stanie dopiąć swego. Wystarczy przecież, jak sam pan powiedział, jeden impuls.
– Zapewniam cię, Pry, że my też nie próżnujemy. Zabezpieczyliśmy się na wszelkie możliwe sposoby. Zredukowaliśmy do niezbędnego minimum personel na powierzchni. Centra łączności w bazach zostały zautomatyzowane albo są pod ścisłym nadzorem naukowców. Żaden żołnierz nie może opuścić posterunku bez autoryzacji dowódcy bazy. Odebraliśmy im też broń energetyczną. Tak więc, chcąc doprowadzić do czegoś, co mogłoby być uznane za spełnienie klątwy, muszą się teraz nieźle nagłówkować. Chyba że będą mieli swojego człowieka w centrum dowodzenia. Nic dziwnego, że robią wszystko, by do ciebie dotrzeć.
– W centrum pracuje setka ludzi – zauważył Święcki. – W większości o znacznie dłuższym stażu, a w części też na pewno ich znajomych. Ja jestem najgorszym wyborem z możliwych.
Valdez uśmiechnął się pod nosem.
– Ty nadal nic nie rozumiesz – powiedział. – Operacje na powierzchni nadzoruje osiemdziesiąt pięć osób na trzech zmianach, ale tylko cztery mają dostęp do kanału dowodzenia. Ja, ty i nasi zmiennicy. Nikt w centrum nie może kiwnąć palcem bez naszej wiedzy. Jeśli w sieci pojawi się nieplanowany przekaz, natychmiast go wychwycisz. Jeśli ktoś wyda nieautoryzowane polecenie, będę je miał na ekranie, zanim nadawca oderwie palce od klawiatury. Tak to działa. Bez dostępu do ciebie albo do mnie wszyscy Bogowie razem wzięci są bezradni.
– A nasi zmiennicy? – zapytał Henryan.
– Twojego przeniesiono z centrali wubecji. Wiesz, co to znaczy: facet jest nieprzemakalny. Swojego zmiennika też jestem stuprocentowo pewien. To dzięki niemu udało nam się wykryć sprawców większości incydentów.
Święcki przygryzł nerwowo wargę. Wiedział, że musi pomagać dowódcy stacji, nawet gdyby bardzo tego nie chciał. Pułkownik dobrze to sobie zaplanował. Kilka lat spędzonych w kolonii karnej zmienia optykę człowieka. Nieodwracalnie. Za nikłą szansę ucieczki osadzony oddałby wszystko, nawet własną matkę, a co dopiero jakąś prymitywną obcą rasę, która i tak jest skazana na wyginięcie. A jednak wspomnienie konającego w mękach Suhura wciąż go gnębiło jak wyrzut sumienia.
– Czy to nie nazbyt oczywiste, poruczniku?