– Dlaczego sądzisz, że coś z nimi zrobiłem? – zdziwił się.
– Nie mogłeś mieć pewności, że nie strzeli ci w plecy. Szczególnie że wcześniej celowo go rozwścieczyłeś.
– Może liczyłem na to, że nie stchórzy i pociągnie za spust?
Zaśmiała się niepewnie i zaraz zmierzyła go bacznym spojrzeniem.
– Mówisz poważnie?
Przytaknął.
– Śmiertelnie poważnie.
SZESNAŚCIE
System Xan 4, Sektor X-ray,
13.09.2354
Nazwa Bor Omot oznaczała w wolnym tłumaczeniu Gardziel Śmierci. Tym mianem określano rozległy system jaskiń uznawanych przez okoliczne klany za święte. Był to mroczny kult, krwawy i odrażający. Przed setkami starć słońc młodzi Wojownicy Kości zsuwali się w czeluść Bor Omot, aby w jej wiecznym mroku przejść ostateczną inicjację. Pokonywali skomplikowany labirynt korytarzy zdani wyłącznie na instynkt i prymitywną broń. Wielu nigdy więcej nie ujrzało światła dziennego. Powtarzane od zarania dziejów legendy mówiły, że Suhurowie, którzy przepadli w Gardzieli Śmierci, nie zginęli, lecz dołączyli do czających się w ciemnościach potworów, aby sprawdzać męstwo tych, którzy przyjdą tam po nich.
W czasach, gdy klanów było więcej niż gwiazd na niebie, podobne rytuały odprawiano na całej Suhurcie. W regionach górzystych wykorzystywano do tego celu jaskinie i wąwozy, na równinach zaś bagna albo inne wrogie, niedostępne tereny. Każdy pisklak musiał udowodnić, że wart jest miejsca przy ognisku i garści nasion sągrowca. Zaraz po wypuszczeniu z kojca wysyłano go więc w święte miejsce, gdzie przechodził inicjację. Zbór Najwyższych odrzucił tę tradycję dopiero niedawno, gdy błękitnokrwiści odebrali Suhurom znaczną część ich terytoriów i wytrzebili większość klanów. Wodzowie zaryzykowali niezadowolenie Duchów Gór, wiedząc, że odtąd każdy miażdżer i dźgak będzie się liczył podwójnie. Młodzicy zaczęli dowodzić swej przydatności podczas łowów albo walk z Gurdami. Wieczny mrok jaskiń zastąpiła im ciemność nocy. Daninę własnej krwi – strumienie posoki przelewanej na polowaniach lub w szturmowanych kręgach wroga.
Wojownicy Kości nie zapomnieli jednak o bóstwach zamieszkujących czeluść Bor Omot. Ich przychylność miały zapewnić klanom ofiary składane teraz niemal wyłącznie z błękitnokrwistych jeńców. Przed każdym starciem słońc spędzano ich tutaj dziesiątkami, a przy znaczniejszych okazjach nawet setkami; wycieńczonych wielodniowym marszem, poranionych w bitwach, przerażonych… Jaskinie połykały tę daninę z ogromną ochotą. Podobnie było w wypadku nielicznych Suhurów, którzy z poświęceniem dobrowolnie oddawali się w ręce Duchów Gór, aby zapewnić swoim klanom pomyślność w boju.
Karan Degard był jednym z takich ochotników. Zstąpił do Gardzieli Śmierci, aby ofiarować swoje życie bogom, jednakże ci – ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich – odtrącili go. Gdy wyświstywał w mroku modlitwy, słysząc szmer podkradających się ku niemu bestii, nagle doznał objawienia – otrzymał wiadomość od Lut Se-Ifera, nowego opiekuna tych jaskiń. Wiadomość ta mogła zmienić bieg historii. Gdyby nie interwencja kapłana, który nakazał złamanie danego Duchom Gór słowa, los walecznej rasy wcale nie musiał być przypieczętowany.
Rekne Tare stanął na obrzeżu wielkiej studni zwanej przez okoliczne klany Gardzielą Śmierci. Wojownicy z jego garstni dołączali kolejno, stając po jego prawej i lewej stronie na wąskim pasie skały oddzielającym wlot jaskini od porośniętego gęstymi sykwaninami zbocza. Było ich siedmiu: zbyt młodych, by zasłużyć na przydomki bitewne, zbyt dzielnych, by odmówić tej ofiary. Ostatni przybył nowy kapłan klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy. Hakrad Redo-Tele był młodszy od swojego poprzednika. Powierzono mu tę zaszczytną funkcję, chociaż przy ołtarzach służyło wielu starszych i bardziej doświadczonych od niego. Dano mu władzę duchową nad klanem, ponieważ jako jeden z nielicznych nie odrzucił zwiastowania Duchów Gór.
– Przybyliśmy, o czcigodny. – Rekne Tare przymknął oczy, aby okazać szacunek zbliżającemu się kapłanowi.
Hakrad Redo-Tele dotarł tam, skąd mógł spojrzeć w głąb niknącej w mroku stromizny. W wielu miejscach znaczyły ją niebieskie plamy – ślady po składanych jakiś czas temu ofiarach. Nasyciwszy się tym widokiem, uderzył aradem w zagłębienie świętej skały.
– Pozdrawiam was, bezcielesne Duchy Gór! Ja, Hakrad Redo-Tele, ten, który rozmawiał z bogami już jako pisklę, przybywam do Bor Omot prosić was o wybaczenie czynu przeklętego po wsze czasy Tikren Da-Deradha. Suhurowie wielbią was! Wojownicy Kości oddają wam należną cześć! Ten, który was zlekceważył, został ukarany, jak nakazuje tradycja! – W oddali pojawiła się kolejna garstnia. Wojownicy przedzierali się przez niskie zarośla, wiodąc na uplecionych ze ścięgien postronkach rząd czworonogich jeńców. – Złożymy dzisiaj hojną ofiarę! Niech krew tych Gurdów doda sił pełzającym w mroku Gardzieli Śmierci sługom, ażeby mogli was przyzwać! – zakończył, uderzając po raz kolejny aradem.
– Co rozkażesz, o czcigodny? – zapytał Rekne Tare, gdy kapłan umilkł.
– Nie traćmy czasu – odparł Hakrad Redo-Tele, skupiając przez moment wzrok na pustych zagrodach po obu stronach wylotu jaskini. – Rozpocznijcie rytuał, jak tylko Temeh Dokru-Kume dotrze na miejsce.
Garstnik otworzył szeroko oczy i wycofał się pośpiesznie, aby przygotować swoich wojowników. Grupa błękitnokrwistych zbliżała się wolno, lecz nieustannie do krawędzi urwiska.
– Tilu Koru, Reme Naro, Kraga Snaro. – Rekne Tare wskazał najbliższą trójkę. – Wy zajmiecie się pierwszą grupą.
– Jak każesz! – padła jednogłośna odpowiedź.
Wybrani wojownicy pozostali na środku skalnego kołnierza, reszta garstni zaś odeszła w stronę zagród. Tam, nieco poniżej obręczy gardzieli, znajdowały się ślady po ognisku, przy którym nocowali ongiś strażnicy i kapłani.
Kraga Snaro, najpotężniej zbudowany z wybranych, wyjął z trzymaka masywny miażdżer. Z twardego, owiniętego ciasno grubym ścięgnem uchwytu wystawała wypolerowana szczęka hrylla, lekko zakrzywiona na końcu, kryjąca sześć rzędów dłuższych od grotu i twardszych od kamienia zębów.
Tilu Koru i Reme Naro, nieco młodsi i mniej doświadczeni wojownicy garstni, stanęli kilka kroków za nim, a w ich rękach pojawiły się dźgaki i zwykłe kościane pałki. Garstnik z kapłanem trzymali się z boku. Zajęli miejsca na niewielkim występie, z którego było dobrze widać stromą gardziel jaskini. Stamtąd zawsze przyzywano byty opiekuńcze.
Temeh Dokru-Kume pojawił się na obręczy kilka spęcznień błony później. Znał ten rytuał doskonale, nikt więc nie musiał mu mówić, co ma robić. Gdy tylko zobaczył przygotowanych młodzieńców, zahurgotał do podwładnych:
– Dawać ich tu węzłami!
Moment później na płaski teren wkroczyło dwóch potężnych Wojowników Kości wiodących siedmioro czworonogich. Były wśród nich dwa jajoskłady, płodonos i czwórka szczeniąt. Pętle zaciskające się na ich smukłych wypustkach i kończynach przytwierdzono do długiej, grubej żerdzi. Gurdowie byli przerażeni. Młode dreptały nerwowo, a jajoskłady zaczęły się wyrywać, ale każdy mocniejszy ruch zaciskał tylko więzy pod szczelinami oddechowymi, odcinając im dostęp powietrza, szybko więc nieruchomiały.
Tilu Koru i Reme Naro odcięli od węzła stojące na przedzie szczenię. Czarna skóra młodego Gurda pokryła się w jednej chwili śliską mazią – był to naturalny mechanizm obronny mieszkańców Gurdu’dihanu, jednakże dziś nie mógł im on w niczym pomóc. Wojownicy Kości chwycili postronki, którymi opasane były przednie kończyny jeńca, i pociągnęli go ku krawędzi obręczy, gdzie czekał już Kraga Snaro. Niesłyszalny dla Suhurów pisk młodego Gurda zamienił się w skowyt, kiedy zębiska hrylla rozorały jego skórę. Cięcia były szybkie, płytkie. Młody wojownik zadbał o to, by ofiara obficie krwawiła, a potem jednym mocnym zamachem strzaskał jej przednie kolana. Ciało jeńca uderzyło głucho o podłoże i zsunęło się po pochyłej gładkiej skale.
Hakrad Redo-Tele obserwował sunącego w dół Gurda, a gdy pozostawiająca za sobą smugę świeżej posoki ofiara zniknęła w zalegającym na dnie jaskini mroku, uderzył aradem w występ.
– Przybywajcie! – wyświszczał, pochylając się nad czeluścią. – Radujcie się daniną klanów! Posilcie się do woli i poproście swych panów, aby wysłuchali naszej prośby!