Выбрать главу

Zdjął klekoczącą zbroję, pogładził czule wyszczerbienia w miejscach, w których smagnęła ją broń przeciwnika albo pazury drapieżcy, a potem pieczołowicie ułożył misterną plecionkę ze ścięgien i setek kości obok miażdżerów i skórzanego worka łowcy. Wyprostował się znowu, tym razem całkiem nagi, i ruszył w stronę rozpadliny, z której dna wciąż dochodziły przeraźliwe, choć niedocierające do jego membran piski pożeranych żywcem ofiar. Posłał ich dzisiaj w mrok ponad setkę. Przelał rzekę błękitnej krwi.

– Jesteś gotów, Kraga Snaro z lęgu niezłomnego Krute Kon-Toko? – zapytał kapłan.

– Jak zawsze – odparł zgodnie z tradycją Wojownik Kości.

– Ręce! – warknął Rekne Tare.

Tilu Koru podniósł z ziemi kawał ochlapanego błękitną posoką rzemienia. Kraga Snaro złączył dłonie jak do modlitwy. Kilka spęcznień błony później rytualne węzły oplotły go dokładnie.

– Klatka! – Z występu padła kolejna komenda.

Reme Naro przesunął drewniany wysięgnik, na którym wisiała kościana klatka. Była na tyle duża, by zmieścił się w niej dorosły Suhur. Tilu Koru rozplątał rzemienie przytrzymujące drzwiczki, a potem przyciągnął klatkę do krawędzi występu, wpasowując ją w specjalnie wyciosaną wnękę. Przytrzymał ją, aby wpełzający do środka skrępowany Kraga Snaro nie spadł przypadkiem w otchłań. Masywny wojownik z trudem zmieścił się w ciasnej klatce, ale gdy w końcu mu się to udało, z niewielką tylko pomocą towarzyszy, drzwiczki zostały ponownie zamknięte.

– Rany! – zakomenderował Rekne Tare.

– Jedna! – Odpowiedź była głośna i wyraźna.

Kapłan przysłonił oczy grubszymi powiekami. Młody wojownik wykazał się wielką odwagą i hartem ducha. Sprawnie nacięty skonałby do zmierzchu, zgodnie z honorowym rytuałem. Jedna rana oznaczała, że tahary przystąpią do dzieła dopiero za trzy, a może nawet cztery wschody mniejszego ze słońc.

– Niech tak będzie! – Hakrad Redo-Tele uderzył aradem.

Tilu Koru rozciął pokrytą piroglifami skórę między płytkami kostnymi na plecach składanego w ofierze wojownika. Szanując jego wybór i odwagę, postarał się, by rana nie była zbyt głęboka. Gdy Rekne Tare dał mu znak, otarł ostrze dźgaka, wsunął go do skórzanej pochwy i dołączył do Reme Naro przy kołowrocie.

– Opuszczać!

Przesunęli wysięgnik nad przepaść i powoli opuścili klatkę. Kraga zawisł w połowie drogi między obręczą a mrokiem. Nie słyszeli jego modłów, podobnie jak dochodzących z dołu kwików i pisków pożeranych żywcem ofiar, lecz wiedzieli, że od tej pory będzie przyzywał Duchy Gór. A oni dołączą do niego niebawem, jako że do odprawienia tego rytuału trzeba było co najmniej trzech Wojowników Kości.

– Reme Naro, twoja kolej!

Wywołany przymknął membrany, a gdy rozległo się kolejne stuknięcie arada, wydobył z pochwy gładziutki, lśniący nowością miażdżer i stanął na obręczy, nieco z prawej, aby nie wdepnąć w kałużę błękitnej posoki.

Z zarośli wynurzył się raz jeszcze Temeh Dokru-Kume. Kolejni jeńcy przybyli na miejsce kaźni.

* * *

Święcki dopilnował wprowadzenia kamer spektrowizyjnych do Gardzieli Śmierci i zlecił nadzór nad nimi trzem wachtowym. Kalibrując urządzenia, starał się nie patrzeć na wyświetlacze, lecz nawet te ułamki sekund wystarczyły, by stracił apetyt. Napatrzył się na śmierć podczas służby i w kopalniach Pasa Sturgeona, ale czegoś takiego w życiu nie widział.

Stosy na wpół pożartych trupów zalegały całe dno jaskini. Oszalałe ze strachu czarnoskóre istoty gramoliły się po spadzistej ścianie, nie bacząc na ból i kolejne rany, czepiając się każdego występu, każdej nierówności, depcząc się nawzajem, byle znaleźć się dalej od pełzających w mroku ślepych bestii zwabionych zapachem krwi i świeżego mięsa. Wielonogie i beznogie, miękkie i opancerzone, blade i czarne – wszelakich kształtów i rozmiarów, lecz nieodmiennie wygłodzone potwory wpierw rzuciły się do zabijania na oślep, jednakże z czasem, gdy już zaspokoiły pierwszy głód, zaczęły się bawić ofiarami. Atakowały wolno i z rozmysłem, wciągając wciąż jeszcze żywych Gurdów w labirynt tuneli. Z trudnych do zapomnienia materiałów szkoleniowych Święcki wiedział, że niektórzy czworonodzy, zanim skonają omotani kokonami, będą trawieni po kawałku przez najbliższe dni, a nawet tygodnie. Doktor Godbless domagała się większej liczby kamer spektrowizyjnych, ponieważ chciała mieć zapisany na kryształach każdy szczegół tej hekatomby. Henryan właściwie się temu nie dziwił. Jeśli Valdez miał rację, mogła to być ostatnia taka okazja dla naukowców.

Kiedy wszystko było już skalibrowane, sierżant przesłał do Primy informację o wykonaniu zadania. Zwykłą wiadomością tekstową zamiast holo. W tym momencie wolał nie oglądać tej naburmuszonej kobiety, a i ona chyba nie łaknęła dalszych kontaktów z centrum. W każdym razie nie raczyła nawet potwierdzić otrzymania przekazu.

Mijały godziny, podczas których zmieniali się jedynie prowadzący egzekucję. Zanim Święcki zdał stanowisko zmiennikowi z wubecji, w klatkach zawisło jeszcze trzech młodych Suhurów. Ściskając rękę wubekowi, rzucił okiem na podwyższenie. Pułkownik Rutta stał tam z rękami założonymi na piersi i patrzył w jego stronę.

Jeden koszmar się skończył, czas zacząć drugi, pomyślał Święcki, wchodząc na szerokie schody. Teraz rozumiał, dlaczego tę część mostka starzy wachtowi nazywali szafotem. Zanim znalazł się na stanowisku dowodzenia, pułkownik zdążył już usiąść w swoim fotelu. Podniósł też zasłony energetyczne oddzielające jego konsolę od reszty pomostu.

– Sierżant Prydeinwraig melduje się zgodnie z rozkazem! – Henryan strzelił obcasami i zasalutował.

– Spocznij. – Głos starego był mniej jadowity, niż się spodziewał.

– Dziękuję, sir! – Rozstawił nogi, ręce schował za plecy, ale szybko je wyprostował, przypomniawszy sobie obrazki z jaskiń.

Rutta zauważył jego zakłopotanie.

– Nie przejmujcie się tak, sierżancie – rzucił.

Henryan przełknął nerwowo ślinę. Tyle się nasłuchał o złośliwości starego, że zaczął wietrzyć jakiś podstęp.

– Tak jest! – zawołał, nie bardzo wiedząc, co innego mógłby powiedzieć.

– Wiecie, po co was tutaj wezwałem? – przeszedł do rzeczy pułkownik.

– Tak jest.

– No to słucham. – Rutta rozparł się w fotelu.

– Doktor Godbless, ja… – Święcki nie wiedział, od czego zacząć. – Przepraszam, sir! Sądziłem, że przerwała połączenie…

– Żołnierz, synku, nie sądzi – wpadł mu w słowo Rutta. – Od tego mamy sądy i sędziów. Wasza robota polega na sprawdzaniu, sprawdzaniu i jeszcze raz sprawdzaniu.

– Tak jest!

– A wyście sądzili, zamiast sprawdzać.

– To się już nie powtórzy, sir!

– Wiem… – Pułkownik uśmiechnął się pod nosem. Ten ton, ten uśmiech… Henryan poczuł ciarki na krzyżu. Stary coś szykował. Pytanie tylko co. – Powinienem was skierować do szorowania kibli, a tych, możecie mi wierzyć, sierżancie, mamy na stacji tysiące. Niestety jesteście mi potrzebni tutaj. No i powstał problem…

– Problem, sir? – zapytał ostrożnie Święcki.

– Tak, problem. Jeśli was porządnie ukarzę, możecie z niewyspania spieprzyć coś na służbie. Ale jeśli nie poniesiecie kary po tym, jak to… to…

– Stare pudło – podrzucił Henryan.

Pułkownik skrzywił się na dźwięk własnych słów, a Święcki natychmiast pomyślał, że lepiej będzie, jeśli zamilknie i da się wygadać przełożonemu.

– …jak to stare pudło – kontynuował Rutta – zrobiło ze mnie głupca na oczach całej pierwszej zmiany, stracę autorytet wśród załogi.