Niedoczekanie, pomyślał Święcki przekonany, że dzięki wglądowi w pocztę Rutty zdoła uprzedzić każdy ruch komendanta. Zaraz jednak poczuł niepokój rodzący się gdzieś w zakamarkach podświadomości. Raz jeszcze przeczytał wiadomość i nagle oblał go zimny pot. Co to za niespodzianka, o której wspomina Draccos? Do czego mają służyć kody, które ta gnida zamierza przesłać tutejszej wubecji?
Aż się wyprostował, próbując rozwikłać zagadkę, lecz nic nie przychodziło mu do głowy.
Zwlekł się z koi i pokręcił chwilę po kabinie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Rozpromienił się dopiero na widok konsoli komputera. Kilka ruchów palca i na padzie rozkwitło holograficzne popiersie Zajcewa.
– Musimy pogadać – oznajmił Henryan.
Zaspany czarnoskóry wartownik przecierał oczy.
– O tej porze? – wychrypiał, nie kryjąc zdziwienia.
Święcki przypomniał sobie, że jest środek ciszy nocnej. Ta sprawa naprawdę zaczynała go przerastać.
– Nie – rzucił pośpiesznie. – Spotkamy się w mesie. Punkt szósta.
DWADZIEŚCIA DWA
System Xan 4, Sektor X-ray,
15.09.2354
Po rozpoczęciu wachty nie mógł usiedzieć na miejscu. Zajcew rano powiedział, że zrobi co w jego mocy, ale za rezultaty nie ręczył. A dla Henryana to było teraz najważniejsze.
– Może raczyłbyś patrzeć tam, gdzie trzeba, zasępiony kmiotku.
Drgnął na dźwięk znajomego kobiecego głosu, który dobiegł zza jego pleców. Obrócił się natychmiast. Znad pada konsoli spoglądały na niego wściekle świńskie oczka doktor Godbless.
– Przepraszam panią, już łączę z pułkownikiem.
– W dupie mam twojego pułkownika – prychnęła szefowa pionu naukowego. – Macie rozmieścić kamery nad wszystkimi sadybami klanów.
– Nad wszystkimi?
– Czy ja seplenię? – zapytała, kierując to pytanie do kogoś, kto stał za kręgiem holokamer.
Przeczącą chóralną odpowiedź usłyszeli oboje.
– To potrwa chwilę – zastrzegł Henryan.
– Czy wy, cienkie fiutki w mundurkach, umiecie w ogóle liczyć? – zapiała Godbless. – Co znaczy chwilę? Pięć minut, dziesięć? Kwadrans może?
– Raczej pół godziny – zaczął ostrożnie Święcki.
– Co takiego?! – wrzasnęła.
– Doktor Fukkuya…
– W dupie mam dok… – Nie pozwoliła mu dokończyć, ale sama też zaraz umilkła, zauważywszy, że za daleko się posunęła. – Nie zamierzam słuchać żadnych durnych wymówek. Kamery. Nad wszystkimi sadybami. Natychmiast!
– Zrobię co w mojej mocy – przyrzekł Henryan, przerywając połączenie.
Sprawdził rozmieszczenie dostępnych zasobników z kamerami, a potem przydzielił je szybko do konkretnych stanowisk. Doktor Fukkuya poprosił wcześniej o kilkanaście dodatkowych nanobotów, by rozszerzyć obserwację jaskiń, przy których wciąż składano ofiary. Valdez, zawsze działający po linii najmniejszego oporu, kazał przerzucić tam sprzęt znad pobliskich sadyb zwierzaków, przez co teraz trzeba było ściągać zapasowe zasobniki aż z orbity. To musiało potrwać – pierwsze zestawy pojawią się nad szałasami Wojowników Kości za kilka minut, ostatnie dotrą na wyznaczone miejsca dopiero po upływie niemal półgodziny. Henryan nie miał na to żadnego wpływu. Na wszelki wypadek jednak modlił się, by Godbless przyjęła do wiadomości, że tym razem powinna mieć w dupie nie wojsko, lecz swojego serdecznego kolegę.
DWADZIEŚCIA TRZY
Najwyższy Suhur klanu zatrzymał się przed kojcem, patrząc z góry na kilkanaście piskląt, które przycupnęły pod strzelistym totemem klanu. Na długie żebra zekkela nanizano setki niemal identycznych kości. Każdą z nich pobrano z ciała wojownika, który zginął chwalebną śmiercią na polu walki albo został zabity podczas łowów. Upamiętnienia odmawiano tylko tym, którzy pomarli w dołach śmierci albo nie dożyli inicjacji. Po każdym innym członku klanu pozostawał trwały ślad: jedna jedyna kość ozdobiona ornamentem sławiącym bohaterskie czyny poległego. Nieliczne gładkie należały do młodych Wojowników Kości, którzy postradali życie zaraz po opuszczeniu kojca, zabici w pierwszej bitwie bądź rozszarpani przez zwierzęta podczas nauki łowów.
Przyglądający się pisklętom Tore Numa-Reh zauważył, że poganiani przez denshę wojownicy, którzy pilnowali ognisk rozpalonych za kręgiem kościanych szałasów, zaczynają gromadzić się za jego plecami.
– Już czas – zacharczał, unosząc arad. – Przygotujcie kamienie! Otwórzcie kojec!
Towarzyszący mu mennici zaczęli wyrywać z twardej ziemi kolejne żebra honbutów. Rzucali je na klekoczący stos, dopóki nie zrobili w ogrodzeniu przejścia szerokiego na tyle, by densha mógł dostać się do środka. Napiętnowany zaschniętymi pełchawkami wojownik przemknął obok Najwyższego Suhura, zasłaniając oczy grubszymi powiekami, jak nakazywała tradycja.
– Dokonaj wyboru – rozkazał Toroy Numa-Rej.
Selekcja nie trwała długo. Cztery najmniejsze pisklęta z ostatniego lęgu zostały oddzielone od reszty jako za młode na poddanie ich rytuałowi nacinania, a co dopiero wypalania. Pochwalając wybór kapłana, wódz przywołał go do siebie.
– Jaskinie czy ołtarz? – zapytał.
– Ołtarz – zadecydował po namyśle Hakrad Redo-Tele.
Stuknięcie arada przypieczętowało jego odpowiedź. Densha wyprowadził maluchy za ogrodzenie, gdzie przejęli je towarzyszący kapłanowi mennici i szybkim krokiem powiedli w kierunku głazu, na którym składano ofiary.
Pozostałe pisklaki stały rzędem pośrodku kojca, zwrócone mackami do kościanego totemu. Najwyższy Suhur dał kolejny znak i młodzicy opuścili schronienie, w którym przebywali od wycięcia z pełchawek nosiciela. Nadszedł dla nich czas inicjacji, obrzędu, po którym zostaną uznani za pełnoprawnych członków klanu i będą mogli wziąć udział w zbliżającej się rozstrzygającej bitwie.
Rozstawiono ich parami, po dwóch na ognisko. Gdy wszystko było gotowe, Najwyższy Suhur raz jeszcze uderzył aradem o twardą ziemię.
Czekający za szałasami Wojownicy Kości wyjęli z żaru rzeźbione płaskie kamienie i zamontowali je szybko w kościanych uchwytach. Nie czekając na dalsze polecenia, zbliżyli się do pisklaków i zwrócili rytualne kamienie płaską stroną w ich kierunku. Gdy wszyscy znaleźli się na swoich miejscach, Toroy Numa-Rej uderzył aradem po raz kolejny i pisklęta wystąpiły równocześnie do przodu, napierając torsami na rozgrzane kawałki skały. Palona skóra zaskwierczała i był to jedyny dźwięk, jaki dało się słyszeć do następnego stuknięcia arada. Po nim pisklaki odsunęły się i znów znieruchomiały. Na ciele każdego z nich, poniżej trzeciej ręki, pojawił się wyraźny piroglif z symbolem klanu. Pierwszy z setek, jakie pokryją całą ich skórę, prócz tej nad miękkiszem.
Rytuał trwał, wyznaczany rytmem uderzeń arada i skwierczenia przypalanej skóry, którą densha utwardzał od pewnego czasu, nacinając co rusz, najpierw delikatnie, potem mocniej. Dzięki tym zabiegom pisklaki mogły teraz wytrzymać kontakt z rozgrzanym w ogniu kamieniem, mimo że nadal odczuwały ból.
W połowie rytuału, po kolejnej komendzie Najwyższego Suhura, prócz skwierczenia dał się słyszeć cienki świst. Wódz klanu wskazał ręką młodzika, który nie wytrzymał bólu. Stojący najbliżej mennita wysunął miażdżer z trzymaka i płynnym ruchem opuścił go na korpus podrostka. Masywna broń rozorała skórę i strzaskała delikatne wciąż kości, posyłając na wszystkie strony rozbryzgi brązowej posoki. Jedno uderzenie wystarczyło, by zabić niegodnego. Densha natychmiast odciągnął truchło, by nic już nie zakłócało ceremonii.
* * *
– Sierżant Pryde…?
Henryan oderwał wzrok od wyświetlaczy, usłyszawszy za sobą kobiecy, ale nie napastliwy głos.
Przy jego stanowisku zatrzymała się smukła kobieta w kombinezonie służb medycznych. Na plakietce zdobiącej jej płaską pierś widniało nazwisko Bonicelli.
– Tak – uciął jej męki. – Sierżant Teddie Prydeinwraig. Słucham?