– No, opowiadajcie, jak się to wszystko odbyło? – spytał, potrząsając ręką robotnika.
– Gapon mieszkał w Teriokach. Wyśledziłem go i powiadomiłem inżyniera Rutenberga. Przyszedł do popa z dwoma jeszcze towarzyszami, doręczył mu oskarżenie i wyrok… Związali i… powiesili. Policja znalazła Gapona. Wisiał już od paru dni. Na piersi miał arkusz z wyrokiem śmierci od socjal-rewolucjonistów.
– Psu – psia śmierć! – zaśmiał się Lenin. – Ten Rutenberg – dobry inżynier, ale i kat, co się zowie! Mógłby się i nam przydać, gdyby przeszedł do nas!
– Nie przejdzie! – odpowiedział Szymon. – To – druh Sawinkowa, socjal-rewolucjonista zakuty!
– Szkoda! – westchnął Lenin. – jakby go posłał zabić tego błazna rewolucji!
– Kogo?
– Borysa Sawinkowa!… – cicho śmiejąc się, odpowiedział Lenin.
Towarzysz Szymon ze zdumieniem zajrzał w zmrużone oczy stojącego przed nim Lenina. Ten w milczeniu uśmiechnął się dobrotliwie i chytrze zarazem, kiwnął głową, a palcem wskazał na ziemię.
– Czy teraz, czy później poślę go tam! – szepnął z naciskiem.
– Zaco?
– Ja wiem – zaco! – warknął Lenin, biorąc do rąk książkę i siadając przy oknie. Szymon opuścił mieszkanie Lenina.
Dopiero gdy wszyscy się przekonali, że nowa konstytucja była aktem oszukańczym, zasadniczo zmienionym i niemal zniesionym, partja zażądała od Lenina, aby wyjechał zagranicę, ponieważ policja polityczna była już na jego tropie i coraz ciaśniejsza kołem otaczała znienawidzonego przez rząd wodza klasy robotniczej.
Odjeżdżając, pożegnał odprowadzających go towarzyszy słowami:
– Przekonaliście się, że nie mamy wspólnych dróg ani z caratem, ani z burżuazją wraz z jej przegniłym do reszty parlamentaryzmem. Niech kroczą po tej drodze te warstwy robotnicze, które nie mają odwagi i wstrętu do niewoli. My bez ich pomocy zdobędziemy władzę nad krajem, swoje ustanowimy prawo i swoją wymierzymy sprawiedliwość wrogom naszym! Nie zapomnimy też o tych towarzyszach, którzy, ulegając woli fałszywych proroków i zbrodniczych kierowników, stają na drodze naszej ku zwycięstwu proletarjatu. Nie ustawajcie w organizowaniu się, w powiększaniu szeregów waszych, w przygotowaniach do ostatecznej bitwy!
Były to słowa tak śmiałe, że wydały się wszystkim przechwałką bez treści i znaczenia.
Reakcja zaczęła już pokazywać kły, szalały sądy wojenne, grupy nacjonalistyczne otwarcie wypowiadały się za rozpędzeniem i zniesieniem Dumy, żądały zastosowania najsurowszych sposobów ujarzmienia rewolucjonistów, wychodzących ze swych skrytek podziemnych, i przecięcia raz na zawsze przedwczesnych marzeń budzącej się Rosji.
Któż mógł w tym okresie wierzyć pełnym nadziei i siły słowom odjeżdżającego wodza? Słuchali go towarzysze z niedowierzaniem i szeptali, smutnie kiwając głowami:
– Nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyźre!…
ROZDZIAŁ XII.
Nikomu nie pokazał odjeżdżający z Rosji Lenin swego oblicza. Było ono straszne.
Gdy siedział sam w wagonie i patrzał na sunące przed oknami smętne krajobrazy, oblicze jego stało się tragiczną maską nienawiści. Nienawidził teraz wszystko i wszystkich.
Praca kilku lat wydawała mu się marną, nędzną, pozbawioną rozpędu i siły.
Nienawidził Plechanowa, Struwego, Bebla, dawnych przyjaciół – Martowa i Potresowa, nienawidził Trockiego.
– Oni wszyscy chcą, – szeptał przez zęby, – abym po upadku powstania i wzmożeniu się reakcji palnął sobie w łeb, jako największy zbrodniarz, niemal zdrajca, w rodzaju Gapona, jako potwór, posyłający ludzi na pewną śmierć!
Zaśmiał się cicho i złośliwie, bo uświadomił sobie dokładnie, że myśl o możliwości samobójstwa ani razu nie przychodziła mu do głowy.
Wiedział, że jest źle, że Rosja, przerażona „stołpyńskiemi krawatami", jak nazywano szubienice, któremi prezes rady ministrów – Piotr Stołypin pokrył cały kraj, zapada się w otchłań bezdennego mroku i zgnębienia.
Przed oczami Lenina przeszły setki robotników, włościan, żołnierzy i rewolucyjnej inteligencji, – wszystkich odwiedzających go w Kuokkale i Teriokach.
Rozmawiał z nimi i słyszał, a jeszcze bardziej wyczuwał niewypowiadane myśli. Były one mroczne i beznadziejne. Wszyscy byli przekonani, że rewolucja została na długie lata zdławiona, robotnicze organizacje wytępione, że należy zrewidować programy partyjne i dążyć najwyżej do zatwierdzenia legalnej socjal-demokratycznej frakcji w parlamencie.
Lenin kipiał gniewem. Nienawidził swoich upadających na duchu stronników. Nigdy nie miał przyjaciół, bo nie uznawał przyjaźni, żądając tylko oddania się sprawie.
Każdego z najbardziej wiernych towarzyszy mógłby bez wahania odtrącić, rozdeptać, posłać na śmierć, gdyby się okazał niepotrzebnym lub szkodliwym. Czuli to wszyscy i unikali bliższych z nim stosunków. Żył zapatrzony w sprawę. Przestawał być człowiekiem. Zmieniał się w maszynę, to burzącą przeżyte ideje, to przekształcającą ruch swoich kół i trybów, odpowiadając wiernie na wszystkie, najbardziej zawiłe, nieprzewidziane odruchy zewnętrzne.
Przypomniał sobie nagle wypadek, który miał miejsce w Kuokkale. Obudził on dawne wspomnienia z nad Wołgi i z Syberji i zmusił Lenina do zaciśnięcia zębów i milczenia, chociaż gotów był przeklinać i rozwalać głowy własnemi rękami.
Kalinin, jeden z najbliższych uczniów jego, przyprowadził ze sobą kilku chłopów, delegatów partji pracy w Dumie Państwowej. Goście patrzyli nieufnie, zpodełba i milczeli.
– Witam was, towarzysze, – zaczął Lenin, dobrotliwie uśmiechając się do wieśniaków. -Spodziewam się, że razem pójdziemy do celu – do zupełnej zmiany ustroju Rosji?
Stary chłop, siedzący naprzeciw Lenina, podejrzliwie zerknął w jego stronę i pomyślał:
– E-e, nie oszukasz nas! Znamy się na takich buntownikach w miejskich tużurkach i sztywnych kołnierzykach! Różnemi drogami chadzamy!
Nie powiedział tego na głos i tylko mruknął:
– To się pokaże… Musimy wpierw dobrze się przyjrzeć wam – bolszewikom…
Lenin odrazu wyczuł nieufność, niemal wrogość. Ostrożnie, krok po kroku jął wyjaśniać cel rewolucji – wytępienie burżuazji.
– Robotnicy zagarną w swoje ręce fabryki i banki i dadzą wam ziemię, pługi, traktory, kosiarki… – mówił.
Wieśniak znowu zerknął na niego i przerwał.
– Chłopi sami potrafią przywłaszczyć ziemię. Nas – mrowie! Gdy się podniesiemy, – kto nas wstrzyma? Żołnierze – synowie nasi strzelać do nas nie będą, oj, nie będą! My z ziemią i panami poradzimy sobie w jeden mig!
– Doskonale! – zawołał Lenin. – Proletarjat poprowadzi was wtedy do nowych zdobyczy rewolucji, towarzysze!
– Poczekajcie-no trochę! – upomniał go chłop, ponuro spoglądając na czysty kołnierzyk i białe, nie znające ciężkiej pracy ręce Lenina. – Proletarjat – to niby pracujący lud?
– Tak! – odpowiedział Włodzimierz, jeszcze nie rozumiejąc, do czego zmierza wieśniak, spokojny, twardy, jak głaz, albo pion starego dębu.
– Jakaż wasza praca, twoja, naprzykład? – spytał i sztywnym, zgiętym, niby żelazny hak, palcem, czarnym, o popękanej skórze, dotknął ostrożnie bladej, miękkiej dłoni Lenina.
Był to niespodziewany obrót sprawy.
Prorok i wódz robotników zmrużył oczy i po chwili odparł łagodnym głosem:
– Pracuję głową, aby Rosja mogła żyć szczęśliwie…
– T-a-a-k! – mruknął chłop, patrząc na swoich towarzyszy, którzy szyderczo uśmiechali się pod wąsem i głaskali kłaczaste brody. – To i car tak samo powiedziałby, i policjant, i nauczyciel!
Nagle się ożywiając, mówić zaczął, wymachując czarnemi, zgrzybiałemi rękami:
– Nie, bratku! To już my nieraz słyszeliśmy! Oj, nieraz! Ty, miły człowieku, przy pługu pochodź, boso, w twardych portkach płóciennych, poznaj krwawicę naszej pracy, chłód i mróz, troskę o rodzinę, lęk przed nieurodzajem, głodem, chorobami… Ech!