Lenin odpowiedział wymijająco:
– My was poprowadzimy ku lepszej doli, towarzysze! Staniemy przed waszemi szeregami i poprowadzimy.
Chłopi zamienili pomiędzy sobą bystre spojrzenia. Starzec, gładząc brodę, mruknął:
– Teraz to już wiemy… Wy nas poprowadzicie? Nie pytacie tylko, co nam potrzeba?
– No, to mówcie, chociaż i sami wiemy – odezwał się Lenin, łagodnie patrząc na chłopów.
– Co tu długo gadać?! – ciągnął stary wieśniak. – Nie chcemy cara, bo o wojnie od czasu do czasu myśli, ludzi nam porywa, podatkami ciśnie. Nie chcemy monarchji, bo póki ona będzie, póty wy buntów wszczynać nie zaniechacie i – nigdy spokoju nie zaznamy! Z obszarnikami i szlachtą damy sobie radę. Od czegóż siekiery, drągi i pożar? Hę? Tak to! Tego chcemy i do tego zmierzamy, miły człowieku!
Leninowi oczy na chwilę błysnęły, lecz pohamował się i spytał jeszcze bardziej łagodnym głosem:
– Nic nie mówiliście o burżuazji, o kapitalistach, którzy płacą wam tanio za chleb, a drogo żądają za towary swoich fabryk? Dobrze wam z nimi, towarzysze? Czyż potrzebni wam są uczeni, adwokaci i inna inteligentna kanalja, oszukująca was i ciągnąca w objęciach bur-żuazji, aby ona mogła złupić z was skórę?!
Chłopi milczeli, namyślając się i od czasu do czasu ślizgając zagadkowym wzrokiem po przysłuchujących się rozmowie robotnikach.
Jeden z wieśniaków, potężny, barczysty, spojrzał śmiałemi oczami niebieskiemi i rzekł spokojnie, lecz dobitnie:
– Słyszeliśmy już te wasze gadania w Dumie! Puste one, czcze, niemądre. Kukułcze słowa!
– Kukułcze?! – wyrwało się oburzonemu Kalininowi.
– Jak raz – kukułcze! – zaśmiał się chłop. – Nie macie nic: ani domu, ani roli, a do cudzych gniazd ochoczy jesteście i za gospodarzy we wszystkiem się podajecie! burżuje dają nam pługi, wyborowe ziarna na zasiew, piękne bydło, dobre towary. Cóż? płacimy za wszystko, bo są to rzeczy potrzebne. Na całym świecie płacą – płacimy i my. A cóż wy nam dacie? Nie umiecie rządzić fabrykami, prowadzić gospodarstwa. Kowal, ślusarz, cieśla – to, bracie mój, nie mądry człek, który wszystko umie… Jakże też można bez adwokata i uczonych się obejść? Któż wtedy doradzi? Nie wy przecież.
– My wam dopomożemy odebrać ziemię, zagarniętą przez carów i burżujów – wtrącił Lenin.
– Dziękujemy! – odezwali się chłopi chórem. – W tej sprawie pójdziemy razem z wami.
– To już i zgoda! – zawołał Włodzimierz. Wieśniacy uśmiechnęli się chytrze.
– Po prawdzie powiemy, – mruknął stary, – powiemy, aby później sporu nie było pomiędzy nami! Ziemię odbierzemy, ale nikomu do naszych spraw mieszać się nie pozwolimy… Nasz będzie wtedy rząd. Nie dopuścimy ani buntów, ani wojny…
– A robotnicy? – wybuchnął Kalinin. – Cóż wy sobie myślicie? My się z tem nie pogodzimy nigdy? Taki wam strajk urządzimy, że gorąco będzie!
Lenin z groźnym wyrzutem spojrzał na towarzysza.
Chłopi jednak już podnieśli głowy i, ponuro patrząc na wszystkich, milczeli.
– Jakoś załatwimy polubownie nasze sprawy – rzucił pojednawczo Lenin, chociaż oczy miał zmrużone i mocno zaciskał szczęki. – Załatwimy…
Stary wieśniak nie zwrócił na te słowa żadnej uwagi. Wstał i, ociągając na sobie sukmanę, rzekł:
– Odrazu powiem, co „ziemia" myśli o was! Wiemy, że od robotników bunt i niepokój idą. My zmusimy do zniesienia wielkich fabryk, gdzie tysiące się was gromadzą. Rozrzucić każemy małe fabryczki po całej Rosji, zdaleka jedną od drugiej. Gdy na każdej fabryce będzie po stu robotników, my sobie z nimi damy radę! Spokój będzie, bo teraz pracować nie możemy…
Obecni przy rozmowie robotnicy wszczęli hałas. Rozległy się krzyki, pogróżki, wyzwiska:
– Burżuje! Czytać nie umieją, a już o pognębieniu robotników marzą! Nauczyli was dobrze lokaje burżuazji, całe to padło inteligenckie, te szuje liberalne! Zdrajcy!
Wieśniacy spoglądali na siebie, jakgdyby pytając, czy nie czas rękawy zakasać i bić cięż-kiemi, stardniałemi pięściami.
Lenin przyłapał spojrzenia ich i myśli.
Zaśmiał się nagle dźwięcznie, szczerze i wesoło.
– Towarzysze! – krzyknął przez śmiech. – Zabawna historja! O co się kłócicie? Wszyscy mają rację! Towarzysze od ziemi myślą o ziemi, bo to dla nich pierwsze do zdobycia. Robotnicy – o władzy politycznej, ponieważ jest to ich najważniejsze zadanie. Zdobywajmy razem placówki naszych wrogów, a później dojdziemy do porozumienia i w innych sprawach. Cóż mamy dzielić skórę niedźwiedzia, którego tymczasem nie upolowaliśmy?!
Robotnicy mruczeli i złośliwie spoglądali na wieśniaków. Chłopi patrzyli na nich pogardliwie i mówili:
– Dlaczego nie porozumieć się?… My gotowi. Tylko najpierw ziemia! Wreszcie opuścili mieszkanie Lenina.
Towarzysze rzucili się na swego wodza i osypywali go wyrzutami:
– Mówiliście z nimi, a tymczasem to są – zdrajcy rewolucji! Co to znaczy? Wstyd! Hańba! Lenin porwał się z krzesła, przyskoczył do wzburzonych robotników i krzyknął syczącym
głosem:
– Dość! Dość! Chłopów jest sto miljonów, słyszycie wy – półgłówki? Muszę z nimi politykować ciągle. Z nimi będzie trudniejsza, dłuższa walka, niż z carem i burżuazją! Rozumiecie?
Towarzysze umilkli, patrząc na wściekłą twarz Lenina. Spostrzegłszy to, uspokoił się natychmiast i nawet uśmiechnął.
– Powiem wam tylko jedno, a wy zapamiętajcie to sobie dobrze! – rzekł. – Gdy będziemy robili rewolucję socjalną, – wieś, „ziemia" rzuci hasło chłopskiej burżuazyjnej rewolucji.
Po wyjściu towarzyszy, Lenin zaczął biegać po pokoju i zacierać ręce, ciesząc się i wykrzykując:
– Nie pomyliłem się ani o jotę! Zrozumiałem wszystko tam nad Wołgą i Jenisejem. Nic się nie zmieniło! Szedłem dobrą drogą. Bez inicjatywy i kierownictwa proletarjatu włościań-stwo jest zerem dla rewolucji, przygotowywanej przeze mnie. Zero! Ale ja to tego zera dodam nowe, ogromne liczby!
Umilknął i, mrużąc oczy, rzucił przez zaciśnięte zęby:
– Chociażbym miał wytępić pięćdziesiąt miljonów chłopów! Są oni chciwymi niewolnikami, a ja ugnę ich krwawym batem, widmem strasznej śmierci, uciskiem, jakiego nie znali nigdy! Zmienię ich na nowych rabów proletarjatu, aż się opamiętają i pójdą z nami ramię przy ramieniu!
Splunął. Nienawidził w tej chwili tego mrowiska ciemnych ludzi od pługa, stojących na jego drodze.
Był samotny zupełnie, lecz myśl o ciężkiej walce z włościaństwem, dodała mu chęci do życia.
Odjeżdżał, mając przy sobie Nadzieję Konstantynównę, milczącą, skromną, surową – posłuszne narzędzie w jego ręku, i kilku młodych ludzi obcej mu rasy. Jeden z robotników, odprowadzających go, zapytał:
– jak się to stało, Włodzimierzu Iljiczu, że najbliżsi wasi pomocnicy: Trockij, Swerdłow, Joffe, Zinowjew, Kamieniew, Stiekłow są żydami?
Lenin zmrużył oczy i odpowiedział:
– Z Rosjanami nie można porywać się na takie rzeczy! Natychmiast zaczną bawić się w mrzonki, tęsknić do duszy wszechświata, myśleć o uszczęśliwieniu ludzkości, a gdy urwie im się guzik od bluzy, wpadną w rozpacz, siądą, płacząc na brzegach „rzek babilońskich", bić się w pierś zaczną, skruchę odczuwać i na niebo baraniemi oczami spoglądać. Dla naszej sprawy najlepsi byliby Amerykanie, Anglicy lub Niemcy. Z braku ich, biorę innych, nie mających w sobie krwi rosyjskiej, towarzyszu!
Zaśmiał się złym śmiechem.
– Wy jesteście nasz, rosyjski człowiek, a przecież prowadzicie do celu i na duchu nie upadliście? – zadał robotnik nowe pytanie.