– Sądzę, że macie do pomówienia ze mną na osobności… – szepnął Lenin.
– Istotnie… chciałem… – zaczął Malinowski.
– Nie tutaj! – potrząsnął głową Lenin. – Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem. Będziemy sami… W cztery oczy łatwiej się mówi. Prawda?
– Rzecz jasna, że łatwiej! – zgodził się. – Przyjdę do was, Włodzimierzu Iljiczu. Około północy zjawił się w pokoju Lenina i niespokojnym wzrokiem szperał po wszystkich kątach.
– Widzę, że macie coś ważnego do powiedzenia! – uśmiechał się Lenin. – Mówcie śmiało – nikt nas nie podsłucha.
Usiedli i pochylili ku sobie głowy, jak dwaj spiskowcy.
– Spotkała mnie pewna przykrość… – zaczął Malinowski niepewnym, drżącym głosem. -Towarzysze twierdzą, że posiadają dowody… dowody…
– Że służycie na dwa fronty: rewolucji i policji! – dokończył za niego Lenin.
– To już wiecie? – spytał, ze zdumieniem i trwogą patrząc w jarzące się źrenice Włodzimierza.
Ten w milczeniu skinął głową i czekał, nie spuszczając wzroku z niespokojnie biegnących oczu gościa.
– Oszczerstwo! Krzywda mi się dzieje, Włodzimierzu Iljiczu! – zawołał i uderzył się w piersi. – Wiecie, że byłem mieńszewikiem, lecz stopniowo, po długich obserwacjach i namyśle, przeszedłem do bolszewików i wykonam wszystkie wasze zlecenia, towarzyszu!
– Dość! – syknął Lenin. – Ani słowa więcej! Wiem wszystko, „towarzyszu Romanie". Wszystko! Od waszej pierwszej zwykłej kradzieży i ostatniej – z włamaniem, za co skazano was na więzienie, – do rozmów tajnych z szefem żandarmów, Kurłowym, i z Bieleckim z departamentu policji!
Malinowski porwał się na równe nogi i sięgnął do kieszeni. Lenin zaśmiał się szyderczo.
– Zostawcie rewolwer w spokoju! Nic wam nie zagraża ze strony naszej partji… tymczasem, – szepnął. – Potrzebni nam jesteście, bo tylko wy jeden… z zezwolenia departamentu policji możecie bezkarnie wygłaszać w Dumie to, co my wam podyktujemy. Dla partji jest obojętnem, kto wypowiada nasze myśli: uczciwy socjalista, czy podły prowokator. Chodzi nam o to, aby Rosja słyszała, co myślimy i do czego dążymy.
Towarzysz Roman milczał, ze zdumieniem i nieufnością patrząc na Lenina, który uśmiechał się do niego uprzejmie i ciągnął dalej:
– Przez cały czas współpracy z nami będziemy bronili was przed wszelkiemi zarzutami. Jeżeli zaczniecie uchylać się od tego…
Włodzimierz wstał i podszedł do Malinowskiego. Dotknął jego kieszeni i rzekł:
– Rewolwer, ani nawet cały korpus żandarmów nie uratują was, towarzyszu. Zginiecie tegoż dnia, w którym centralny komitet partji wyda na was wyrok śmierci. A teraz bądźcie spokojni tymczasem! Zupełnie spokojni!
Rozstali się, mocno potrząsając sobie ręce i rozmawiając życzliwie. Ledwie zamknęły się drzwi za prowokatorem, z szafy wyślizgnął się Zinowjew, a z pod łóżka wypełznął Murałow, stary partyjny robotnik.
Śmiali się cicho i mówili do Lenina:
– Ależ zabiliście mu, Iljiczu, ćwieka do głowy! Cha, cha, cha! Włodzimierz zacisnął usta i szepnął:
– Szkodnik to i ostatni szubrawiec, jednak partja ma z niego więcej korzyści niż niebezpieczeństwa. Musimy go bronić wszelkiemi sposobami. Wyśpiewa on nam kiedyś wszystko, co potrzebujemy wiedzieć, a później nastąpi likwidacja…
– Śmierć? – zapytał Zinowjew.
– Tacy żyć długo nie powinni – z uśmiechem łagodnym odpowiedział Lenin. – Zapamiętajcie tylko dobrze dzień dzisiejszy, bo, być może, że będziecie zmuszeni poświadczyć rozmowę moją z prowokatorem i z wami.
W milczeniu skinęli głowami.
– Chcę wprowadzić Malinowskiego do centralnego komitetu partji; zapewnijcie jednogłośne obranie go na kongres jutrzejszy! – dodał Włodzimierz.
Znowu skinieniem głowy potwierdzili rozkaz wodza. Nie mieli żadnych zwątpień i cienia wahań. Szli przecież ku celowi partji.
Dla niej gotowi byli oddać życie… swoje i innych, chociażby dla tego musieli wytępić połowę całej ludzkości.
Był to wyższy nakaz. Dla nich – promienny ideał, dla wrogów – zbrodnia ponura.
ROZDZIAŁ XIII.
Burza nadciąga!
Ledwie padły te słowa, burza rozszalała. Burza w górach, – wściekła, ognista, zgiełkliwa, stugłosa burza.
Zrodziła ją chmura czarna.
Ta, co od świtu wzbierała na wschodzie.
Była o brzasku dnia jako opary nad bagnem. W południe wyrosła w potworny zwał żółtawych, mętnych mgieł, spływających z bladości nieba. Przed zachodem słońca stwardniała w płachtę ciemną o plamach obłoków białych, szybko mknących.
O tej godzinie szkarłatnego zmoru zwisała czarna, jak kir żałobny, całą wschodnią połać nieba przytłoczyła.
Jeszcze czekała w bezruchu, niby potwór brzemienny, w lęku porodu niemy. Aż zawyła z bólu, szarpiące łono. Wyrzuciła westchnienie potężne.
Pochyliła oddechem swoim gałęzie drzew i pomarszczyła srebrne wstęgi potoków. Zwinęła macki, rozpostarte bezwładnie, wyprężyła pierś i ryknęła głosem męki niezmiernej.
Wpadł głos zgrozy rozpaczliwej w wąwozy gór tatrzańskich, biegł potokiem rozszalałym, smagał i targał łożysko skalne.
Z hukiem toczyły się kamienie, obsuwały się lawiny piargów, pluskały i wybiegały na strome brzegi potoki wzburzone i wylękła struga rzeki, co była jak krew w ostatnich błyskach słońca.
Rozdarte łono chmury roniło płód ognisty – skręty wężowe piorunów.
Przed chwilą zrodzone, już wściekłe, wbijały żądła w wierchy gór, spadały w doliny, strącały grube piony drzew, łamały konary, rzygały płomieniem na strzechy schronisk halnych.
Ich porykom wtórowały góry łoskotem toczących się głazów, trzaskiem druzgotanych świerków i echem potężnem.
Rozszalało ono, rozpętało się. Niby strachem porwana kozica, przesadzało doliny i biegło wierchami w popłochu. Staczało się na do dolin głębokich, mknęło naoślep, uderzało w zwisające krawędzie skał, w biegu wstrzymywało potoki spienione i ginęło hen! gdzieś pod ścianą czarnych smreków, na pastwiskach opustoszałych.
Znowu westchnęła chmura i dyszeć jęła raz po raz, z bólu wielkiego, w rozpaczy męki.
W poszumie, świście, wyciu, zawodzeniach podmuchu potwornego utonęły wszystkie głosy. Błyskawice spadały chyżym biegiem wężowym bez dźwięku, oniemiało echo płochliwe.
Tylko ciężko dyszała pierś, rozrywana jękiem wyjącym.
Pokotem położył ten dech przepotężny czarną połać lasu, popchnął ku przepaści lawinę piaszczystą, zrzucił nadół od prawieków leżące zwały skał, mchem i kosodrzewiną obrosłych, a nie ulżył brzemiennemu łonu.
Wyplusnęło ono z głębin nieznanych strugi wody; rozpłynęło się we złach, wypełniło ponad brzegi koryta potoków, zmyło i poniosło wśród wirów i piany zerwane darniska, krzaki, szmaty łąk, szczątki zagród i bezwładne w przerażeniu dzikiem stadko owiec.
Włzawem łkaniu rozedrgała się, rozprysła, roztopiła chmura brzemienna i z ostatniemi strugami deszczu spadła na ziemię struchlałą.
Na zachodzie cienką kreską znaczyła się niezagasła zorza wieczorna. Na zrzucającem ciemne spowicia niebie zapalały się gwiazdy…
Dwuch ludzi, ukrytych pod zwisającą skałą, wyszło na ścieżkę i wzrokiem ogarniało dalekie, tonące w miękkim mroku doliny i góry.
– Zrozumiałem wszystko! – zawołał jeden.
Podniósł ku niebu potężną twarz natchnioną i całą piersią wciągnął wonny powiew halny.
– Zrozumiałem wszystko! Zamierzasz w proch i nicość obrócić nieprawność pokoleń, na ruinach i zgliszczach zbudować świątynię wolnej ludzkości. Widzę, jak na jawie, ojczyznę moją, kierowaną niczem nieksrępowanym duchem. Przeczuwałem w miotaniach duszy ten czas znojny, bom mówił do braci: