Nie widział nic. Wzrok jego przebijał mgliste opary i chmury, gromadzące się na wschodzie i biegł dalej i dalej…
Spodziewał się ujrzeć nędzne zagony chłopów rosyjskich i – nie poznał ich.
Toczyły się tam olbrzymie traktory, poruszane elektrycznością i zastępujące pracę tysięcy rolników spoconych, zziajanych, i koni, z wysiłkiem ciągnących pługi.
Dymiły kominy setek elektrowni i fabryk bez liku; w schludnych domkach wieśniaczych świeciły się okna, rzęsiście oświetlone.
Odświętnie ubrani robotnicy, o rękach czystych i obliczach spokojnych, powracali do domu bez pośpiechu i radości. Byli wszyscy podobni do siebie, jak bliźnięta, w jednakich strojach, nie różniąc się pomiędzy sobą ani wyrazem twarzy, ani ruchami.
Lenin zrozumiał, że te ludzkie zjawy, zrodzone w jego wyobraźni, są maszynami, posia-dającemi harmonijność ruchów i straszliwą siłę zbiorową, pozbawioną namiętności.
– Czy są szczęśliwi ci ludzie? – błysnęła nagła myśl.
– Są spokojni – dobiegła odpowiedź.
Lenin patrzył wciąż, wbijając czarne oczy w daleki, mglisty horyzont. a placach miasteczek i osad – tam, gdzie niegdyś stały przybytki Boże, wznosiły się teatry, muzea i szkoły.
Nie dochodził uszu Lenina, chociaż nadsłuchiwał z natężeniem, ani brzęk kajdan, ani jękliwe, rabie zawodzenia:
– O-ej! O-ej!
Prawie drżąc z obawy, że ujrzy straszne widowisko, szukał wszędzie bezmyślnej twarzy leżącej w trumnie Naśćki z zaostrzonym nosem i nieprzymkniętem okiem, po którem biegała mucha czarna.
Nie słyszał zaklęć starej znachorki Anny, bijącej ciężarną dziewczynę deskę po brzuchu. Nie mógł znaleźć wściekłego ze znużenia olbrzyma-burłaka, z owrzodzoną piersią, ani pastuszki-niemowy, obciągającej na sobie jubkę i drapiącej się pod pachami… Wszystko minęło, co trapiło i nienawiścią przepełniało duszę jego. Nad bezkresną płaszczyzną niby szmer lekkiego łagodnego wiatru niosły się słowa kojące:
– Równość… szczęście…
Oprzytomniał nagle, bo przechodząca grupa turystów rozmawiała głośno. Lenin podchwycił urwane zdanie:
– Socjaliści okazali się dobrymi patrjotami…
Zjawa prysnęła. Surowa prawda zajrzała szyderczo w oczy skośne, czarne i ostre.
Zerwał się i biegł prawie ku kolejce, aby prędzej dostać się do miasta i pisać, rzucać w świat gorące, zrozumiałe słowa zemsty, proste, a zuchwałe nawoływania do walki o to, co zagrabili, przywłaszczyli sobie możni, bogaci, potężni, depcąc obojętnie po znękanych ciałach miljonów, setek miljonów pracujących w pociec czoła, bez wytchnienia, bez nadziei.
Ja wam wniosę wyzwolenie! – szeptał gorąco. – Pójdźcie za mną, a słowo nadziei ciałem się stanie!
Ze szczytu Utokulmu powrócił innym człowiekiem.
Żył tylko nienawiścią, z nienawiści czerpał płomień swoich myśli i siłę słów, od nienawiści kreślił szlak ku miłości dla jęczącej ludzkości i znowu postanawiał, że doprowadzi ją do celu – jasną i promienną, skąpaną w ożywczem źródle krwi, zahartowaną i wykutą w ogniu zemsty za wieki ucisku.
– Nie sądźcie! – dochodził go nieraz szept straconego w więzieniu austrjackiem wieśniaka. Wzdrygał się i odpowiadał w duchu:
– Głupie, ciemne, rabie bydło!
Na krótki czas oderwał się od swoich myśli, niby gęsta mgła, otaczających go. Czuł się chorym i przepracowanym. Zresztą uważał za konieczne na pewien czas zniknąć z oczu rządu szwajcarskiego. Wjeżdżając do wolnego kraju, podpisał zobowiązanie, że nie będzie zakłócał spokoju.
Fizycznie nie zakłócał go, lecz polemiczne artykuły jego, przedrukowane w szwajcarskich pismach socjalistycznych, zaniepokoiły opinję publiczną i władze. Zaczęto przyglądać mu się bacznie, śledzić każdy jego krok. Wyczuwały się w tem wpływy politycznych agentów Rosji i jej aljantów.
Postanowił wyjechać. Skorzystał z zaproszenia mieszkającego na Capri pisarza rosyjskiego Maksyma Gorkiego.
Pewnego dnia zniknął bez śladu, porozumiawszy się przedtem listownie z włoskimi socjalistami, Nittim i Serratim.
Zastał Gorkiego chorego i zgnębionego.
Olbrzymi, niezgrabny człowiek, o twarzy ciężkiej, z gruba wyciosanej, o oczach myślących i surowych, z radością spotkał małego, ruchliwego przyjaciela, który założywszy ręce do kieszeni spodni i zadarłszy głowę, świdrował go przenikliwemu źrenicami i mówił niby do siebie:
– »le! Do djabła – źle! Cera, jak ziemia, oczy podkute, wargi blade, życia na obliczu ani krzty! Jakżeż tak można? Powinno się oszczędzać talent, bo taki spotyka się nie często… Ja gadam i gadam, a on, jak ten kot w bajce Kryłowa: „słucha i zajada", coprawda, zdaje się, jakieś pigułki, ale w każdym razie zajada!…
Obaj śmiali się głośno i przyjaźnie. Kilka dni spędzili razem.
Zwykle wyjeżdżali wczesnym rankiem na barce starego rybaka, Giovanni Spadaro, i, kołysząc się na łagodnych falach lazurowego morza, gwarzyli cichemi głosami o wszystkiem i o niczem, co umieją czynić tylko prawdziwi Rosjanie, niżąc na jedną nić zupełnie różne myśli i wrażenia. Lecz trwało to zwykle niedługo.
Zupełnie przypadkowe słowo otrzeźwiało Lenina.
Mrużył nagle oczy. Nie widział wtedy białych i różowych żagli rybackich; przejrzystych, szafirowych fal; srebrnych, niby lecące łabędzie, obłoków; szybujących mew; dalekich dymów parowców; zielenią i kwiatami okrytych stromych barwnych skał Capri. Przed oczami stawały mu szeregi towarzyszy partyjnych, w zgiełku i panice szukających wodza, a tuż inne tłumy – zbrojne i gniewne, pędzące do ataku.
– Przekleństwo! – szeptał Lenin i pięści zaciskał.
Gorkij niemal ze łzami w oczach mówił o straszliwych klęskach, ponoszonych przez Rosję na polach bitwy, o setkach tysięcy zamordowanych wieśniaków.
– Ile łez płynie teraz po wsiach naszych! – mówił załamując ręce. – Ile szlochów i krzyków rozpaczy słyszą nasze chaty nędzne!
Lenin spoglądał na niego twardym wzrokiem i odpowiadał:
– Niech tak będzie! Dużo ludzi gnieździ się w tych chatach. Na sto wojen starczy… Wszystkich nie wymordują! tymczasem jest to woda na nasz młyn… Niech- no jeszcze głód przyjdzie i przyciśnie dobrze! Rewolucja nabrzmieje, jak wrzód. Tylko dotknąć i – pęknie! Cha-cha! Za tę krew chłopów i robotników wylejemy całe morze krwi naszych wrogów i morderców!
Stary rybak, lubiący beztroski, szczery śmiech Włodzimierza, w takie chwile z niepokojem i obawą przysłuchiwał się chrapliwym, głuchym tonom mowy jego.
– Ależ to straszne! – żachnął się Gorkij. – Rewolucja przez taką hekatombę niewinnych ludzi, poszarpanych, zmiażdżonych! Nie! Nie!
Lenin marszczył brwi mongolskie i mówił:
– Głupiec tylko boi się zbroczyć miecz krwią, skoro ma miecz w ręku i wie, poco go ma! Dla rewolucji nie masz zbyt wielkich ofiar, wierzaj mi, Aleksy Maksymowiczu! Pamiętaj, że my jesteśmy synami buntu narodu naszego. Niech-że wrogowie nasi dopomogą bunt ten wszcząć i podnieść go aż pod obłoki, jak czerwoną falę!
– To okropna prawda! – szepnął pisarz.
– Okropna? – zaśmiał się Lenin. – To mówisz ty? Maksym Gorkij? Człowiek, który wyszedł z najciemniejszej, najbardziej zdeptanej warstwy ludu? Ty – znawca duszy bosiaka bezdomnego, nienawidzącej dziewki publicznej, zbuntowanego chłopa i robotnika, o świtającej myśli rewolucyjnej?! Wstydź się? Przeżywamy żelazne czasy! Dziś nie dano nam głaskać ludzi po głowie. Ręce opadają ciężko, by strzaskać czaszki, zmiażdżyć kości bez miłosierdzia!