Выбрать главу

Lenin odprowadzał oddalających się morderców dobrotliwem wejrzeniem czarnych oczu i szeptał:

– Jeden z moich atutów! Rzucę go, rzucę…

Na wieży pobliskiej uderzył dzwon na nabożeństwo wieczorne. Zachodzące słońce zapaliło ognie i blaski na złotym krzyżu, godle męki. Lenin przyjrzał się zmrużonemi oczami i rzekł wyzywająco:

– No, i cóż? Gdzież potęga Twoja i Twoja nauka miłości? Milczysz i nie sprzeciwiasz się? I będziesz milczał, bo to my zatwierdzamy prawdę!

ROZDZIAŁ XVII.

Ciemna noc listopadowa wisiała nad Piotrogrodem. W łożyskach ulic warstwił się mrok, ciężki, mroźny. Rzadkie latarnie, pozostałe po krwawych dniach lipcowych i nieustających walkach, oświetlały słabo wyboistą jezdnię Newskiego Prospektu, mętne, ciemne okna domów i wystawy sklepowe, zabite deskami.

Prószył śnieg.

Tu i ówdzie z wnęk bram wyglądały blade twarze żołnierzy i czarne czapki policjantów. Głucho szczękały opierane o chodniki kolby karabinów. Błyskały ostrza bagnetów.

Ulica była pusta. Cisza czaiła się wszędzie, groźna, pełna naprężonej. czujnej trwogi.

Nagle od wybrzeża kanału Mojki rozległ się łoskot otwieranej bramy i drugi – głośniejszy zatrzaskiwanej, ciężkiej furty.

Szybkie kroki idącego człowieka odezwały się trwożnem echem, odbijającem się od domów opustoszałej ulicy.

Przechodzień, nasunąwszy czapkę z daszkiem na oczy i podniósłszy kołnierz, wyszedł na Newski Prospekt i skręcił ulicą Morską ku łukowi, prowadzącemu na plac Zimowy.

Pod olbrzymią arką kroki rozlegały się jeszcze donośniej, huczały niby warkot bębna.

Idący już widział przed sobą ciemne kontury pałacu Zimowego i wysmukłą sylwetkę kolumny aleksandrowskiej; zamierzał przeciąć plac, kierując się ku wyspie Bazylijskiej, gdy od strony białego gmachu Admiralicji gruchnęło kilka strzałów.

Kule z lekkiem klaskaniem uderzyły w mur i odłupały tynk, z szelestem spadający na przysypany śniegiem chodnik.

Przechodzień potknął się i runął na jezdnię.

– Cha! Cha! – zasyczał z poza grubych bloków granitowej podstawy łuku śmiech. – Szcze-kacz Kierenskij boi się o swoją skórę. Ktoś jeszcze broni pałacu i osoby kuglarza rewolucji! Jak myślicie, towarzyszu Antonow-Owsienko, co będzie jutro?

Mówił to człowiek małego wzrostu, o szerokich barach i dużej głowie, tonącej w starej czapce robotniczej.

Jego towarzysz – blady, chudy, odziany w płaszcz żołnierski, wzruszył ramionami i, zdejmując okulary, odparł:

– Włodzimierzu Iljiczu, ja już swoje słowo powiedziałem. Stolica jutro do wieczora zostanie zdobyta… Dwa dni biegam po wszystkich fabrykach i koszarach. Czterdzieści tysięcy uzbrojonych robotników, pułki Pawłowski i Preobrażeński na pierwszy rozkaz Lenina wyjdą z bronią na ulicę. Od was teraz wszystko zależy…

– Jam gotów! – syknął Lenin.

Mongolska twarz skurczyła się, przez wąskie szparki zmrużonych, skośnych oczu połyskiwały czarne źrenice, oświetlone latarnią elektryczną.

– Jam gotów! – powtórzył. – Tylko oni jeszcze się wahają…

– Kto? – zapytał Antonow. – Zinowjew, Kamieniew?

– Tak! Oni, a i inni, oprócz młodzieży, nie są pewni zwycięstwa. Muszę ich przekonać, bo zaczynać bez wiary w triumf byłoby zbrodnią przed proletarjatem!

– Cofać się już nie możecie! – zawołał Antonow. – W swoim artykule zapowiedzieliście stanowczo termin walki o władzę komunistów. Cofać się za późno!

– Ja się nie cofam! – zaśmiał się Lenin. – Ja tylko dążę do osiągnięcia ogólnego porywu i wysiłku największego.

– Rzeknijcie słowo, Włodzimierzu Iljiczu, a za godzinę nie będzie opornych… – mruknął Antonow i ponuro spojrzał na Lenina. – Wyrżnę chociażby cały centralny komitet partji i całą Radę robotniczych i żołnierskich deputatów!

Trzeci, ukryty w ciemnem załamaniu muru, zgrzytnął zębami.

– Co wam jest, towarzyszu Chalajnen? – spytał Lenin. Łamaną mową odpowiedział:

– Znacie fińskich rewolucjonistów, ochraniających was? Powiedźcie, a my zrobimy porządek… Nikt już nie będzie miał odwagi sprzeciwiać się wam…

Znowu zgrzytnął zębami i wyprostował się. Był jak młody dąb, twardy, nieugięty. Lenin śmiał się cicho.

– Obaczymy… Dzisiejsza noc pokaże – szepnął. – Teraz chodźmy!

Nie kryjąc się, wyszli na Newski prospekt, rozmawiając głośno o rzeczach obojętnych. Zatrzymano ich koło pałacu Aniczkowskiego. Patrol przeglądał legitymacje.

Były wydane na imię sekretarzy Rady robotniczej i delegata, powracających z pałacu Zimowego, gdzie rezydował rząd tymczasowy. Poszli dalej.

Na ulicy, gdzie podziemnem korytarzem przepływała rzeczka Ligowka, spostrzegli przed gmachem dworca kolejowego patrole żołnierskie, a w bramach wszystkich domów – zaczajone kupki ludzi – młodych i starych, w ubraniach cywilnych i w wojskowych płaszczach.

Posuwając się w stronę pałacu Taurydzkiego, spotykali coraz liczniejsze gromady robotników i żołnierzy, ukrytych w półciemnych zaułkach i we wnękach domów. samotne postacie i znaczniejsze tłumy ciągnęły ku Lugowce i placowi Znamienskiemu. Dalekie przedmieścia wyplusnęły te milczące groźne cienie, czające się i czołgające w mroku nocnym, łożyskami ubogich, brudnych ulic.

– Awangarda proletarjackiej rewolucji!… – szepnął Lenin i zatarł ręce. – Ci nie zdradzą!

– Nie zdradzą! – powtórzył Antonow. – Innych zgromadziliśmy wpobliżu poczty, fortecy i gmachu Banku Państwowego…

Umilkli, szybką idąc naprzód.

Doszli do dużego, rzęsiście oświetlonego gmachu, otoczonego obszernym ogrodem. Nie zdejmując palt i czapek, weszli do sali, zatłoczonej robotnikami, żołnierzami, studentami. Spostrzeżono ich odrazu. Po sali przebiegł szept zdumienia:

– Włodzimierz Lenin! Kierenskij kazał aresztować go… Lenin nie zna strachu!

Towarzysze tymczasem zamaszystym krokiem przedzierali się przez tłum, dążąc do stołu prezydjalnego, stojącego na wysokiem wzniesieniu.

Lenin wszedł na estradę, zerwał z głowy czapkę i, mając ją obydwiema rękami, zaczął mówić.

Głos jego brzmiał brutalnie, myśli padały twarde, proste, zrozumiałe; frazesy krótkie, nie upiększone fachową wymową, urwane nieraz na półsłowie, uderzały, jak ciężkie kamienie; była to mowa pełna siły wewnętrznej, przekonania niezwalczonego, swady niemal szalonej, gotowej wybuchnąć w nienawiść i bluźnierstwo.

Łysa czaszka miotała się w mętnem, przepojonem dymem powietrzu, podnosiły się, niby młoty i biły w stół pięści, zapalały się i gasły ognie w oczach, które wszystko ogarniały, badały każdą twarz, odpowiadały na każdy wykrzyknik, groziły i pochwalały, oceniały najdrobniejszy szczegół, nieuchwytny grymas na obliczach zgromadzonych.

Mowa była długa, lecz Lenin, niby wbijając gwoździe w drzewo, co raz to powtarzał jedną i tę samą zwrotkę:

– Oczekiwać dłużej byłoby zbrodnią! Byłoby zdradą rewolucji! Powstanie zbrojne powinno być rozpoczęte natychmiast. Rząd obecny nie ma ani zdrowego sensu, ani planu, ani się, ani ratunku. Ulegnie nam! Zawarcie pokoju zaproponujemy jutro! ziemię wieśniakom – natychmiast! Fabryki – robotniczym masom natychmiast! Albo zwycięstwo rewolucji, albo zwycięstwo reakcji!! Jeżeli zbrojne powstanie wybuchnie dziś – zwycięstwo, jeżeli będziemy zwlekali, klęska! Zwłoka, to – zbrodnia, to – zdrada! Zwycięstwo nasze będzie wymagało dwuch lub trzech dni bitwy. Niech żyje socjalna rewolucja! Niech żyje dyktatura proletarja-tu! Niech żyje zbrojne powstanie!

Zerwała się burza okrzyków, oklasków; do Lenina cisnęli się, tłocząc i przedzierając przez tłum robotnicy, żołnierze; ludzie krzyczeli, wyciągali do niego ręce, bili się w piersi. W tym zgiełku utonęły krzyki protestów i głosy, wołające: