I nagle – nietylko powstanie, ale już objawy nowej władzy: rekwizycja samochodów prywatnych i zupełnie wyraźny, wrogi nastrój powstańców.
– Najeździliście się, napiliście naszej krwi, teraz – na nas przyszła kolej… – przypomniał sobie dyrektor słowa żołnierza.
Bardzo poważne i zatrważające objawy zaniepokoiły Bołdyrewa. Nie chodziło mu już o wojnę.
Rozumiał, że armja, rozpraszająca się, samowolnie opuszczająca front, wiecująca nad każdym rozkazem dowództwa i znęcająca się bezkarnie nad oficerami, nie może wstrzymać tak silnego przeciwnika, jak Niemcy. Obawiał się tylko tego, żeby Rosja nie odpadła od sprzymierzeńców w sposób hańbiący i nie została zgnieciona przez wroga zewnętrznego, wciągnięta w wir wojny domowej, o przebiegu nieobliczalnym w skutki.
Szedł, kierując się ku litejnemu prospektowi, skąd nie dochodziły jeszcze żadne odgłosy bojów ulicznych. Widział wyraźne chmury, gromadzące się nad ojczyzną i usiłował znaleźć dla niej możliwe drogi ratunku i nadziei.
Te myśli przysłoniły przed nim nieuniknioną, zawsze ciężką i przykrą rozmowę z żoną. Wiedział, że tak będzie, bo powtarzało się to coraz częściej i gwałtowniej.
Uświadamiał sobie, że sam dawał powód do zajść domowych, nie widział dla siebie usprawiedliwienia i to gniewało go i sprawiało przykrość.
Szczególnie dręczyło go przekonanie, że, mimo mocnego postanowienia, nic nie mógł zmienić w swojem życiu. Był bezsilny, bezradny wobec nastroju, który ogarnął go przed trzema laty i pozbawił woli. Pojmował całą śmieszność, bezcelowość, nietrwałość sytuacji, w jaką popadł w okresie nagłego podniecenia i podrażnienia nerwowego.
– Choroba, szał, ale nic na to nie poradzę… – szeptał do siebie w chwili wyrzutów sumienia. Zamyślony doszedł do Litejnego prospektu, biegnącego od wybrzeża rzeki do śródmieścia. Nie zdołał jednak przejść stu kroków, gdy z dachu najbliższego domu niespodziewanie
rozległ się suchy turkot kulomiotu.
Bołdyrew podniósł głowę, lecz nic nie spostrzegł. Dochodził go tylko zdyszany szczęk karabinu maszynowego i głośne echo, odbijane od domów, stojących na przeciwległej stronie ulicy.
Sypały się czerwone odłamki cegły i kawały tynku, rozpryskującego się w kłęby białego kurzu; z brzękiem pękały szyby i z wyższych pięter spadały na chodnik drzazgi potrzaskanych ram.
Kulomiot umilkł, a wtedy we framugach wybitych okien zjawili się ludzie i dali salwę, mierząc wysoko.
Inżynier postanowił ukryć się w bramie, lecz w tej chwili z dachu z łoskotem i brzękiem blachy stoczył się i upadł tuż przed nim policjant ze skrwawioną twarzą. Bołdyrew umknął do bramy, gdzie stał już cały tłum przechodniów.
– Ginie nasza Rosja święta!… – wzdychała jakaś staruszka.
– To bandyci, zdrajcy ojczyzny chcą zgarnąć stolicę – wtórował jej gruby, brodaty kupiec i nagle zaczął się żegnać, niby w kościele.
Siedzący na stopniu schodków blady młodzieniec w zniszczonem ubraniu, zapewne – robotnik, zaśmiał się szyderczo.
– No tak! Stare pieśni! – odezwał się. – Komu potrzebna jest ta wasza „święta Rosja", gdzie po więzieniach mordowano ludzi?! Komu? Wam, tylko wam! A my – pracujący lud nic od nie mieliśmy. Dla was była ona matką, a macochą – dla nas! Teraz my wam zaśpiewamy,
0 czem marzyliśmy oddawna… Koniec! Przyszedł nasz czas!…
Do rozmowy wmieszali się inni i rozgorzał spór.
– Można było dojść do porozumienia bez przelewu krwi! – wołano.
– Bezwątpienia! Tylko robotnicy tego nie chcieli. Bez rewolucji – ani rusz!
– Wybrali też zdrajcy czas na powstanie! Wojna domowa, a tu wróg stoi na progu ojczyzny! – krzyknął starszy człowiek w uniformie urzędnika.
Robotnik powstał i złym głosem odparł:
– Kraczcie, kraczcie, nic nie pomoże! Poco mamy porozumiewać się z wami? Sami możemy wyrwać wam wszystko i – wyrwiemy! późno teraz!
– Zdrajcy! – krzyknął kupiec, podchodząc do robotnika z zaciśniętemi pięściami. – Ojczyzny bronić należy – nie bunty podnosić, psie syny!
Robotnik znowu się zaśmiał:
– Najlepszy czas dla buntu, panie kupie! Gdyby nie wojna – rozdusilibyście nas, a teraz was to czeka! Tak, panie burżuj, nadchodzi ostatnia wasza godzina!
Kupiec rzucił się na mówiącego i uderzył go w pierś. Słaby, chudy człowiek upadł pod ciężkim ciosem. Jeden ze stojących wpobliżu mężczyzn zaczął kopać leżącego. Robotnik zerwał się i wybiegł na ulicę, krzycząc:
– Towarzysze! Bolszewików biją!
Bołdyrew nie czekał dłużej, szybko wyszedł i zawinął do najbliższej bramy. Widział, jak kilku uzbrojonych robotników pędziło już przez ulicę i otoczyło poturbowanego.
Po chwili wywleczono z bramy kupca i okazałego młodzieńca w urzędniczej czapce. Prowadzono ich, popędzając kolbami i pięściami, lecz nagle grupa się zatrzymała.
Szybko ustawiono aresztowanych pod murem.
Robotnicy odbiegli na środek ulicy i dali salwę.
Na chodniku pozostały dwa nieruchome ciała.
Bołdyrew nie patrzył na leżące trupy, bo czuł, że ogarnia go przerażenie, a dreszcz wstrząsa całem ciałem. Zaczął badać siebie.
Nie! Nie był to lęk o życie własne. Czuł raczej zgrozę wobec nieznanej jeszcze, lecz już nadążającej klęski. Nie widział jej, nie słyszał jej głosu, lecz czuł, jak zmorę, tłoczącą pieść
1 zaciskającą gardło zimnemi palcami.
Odgłosy strzelaniny dochodziły zdaleka.
paru przechodniów przewinęło się przed bramą, gdzie stał w ukryciu Bołdyrew. Poszedł za nimi i skręcił w boczną ulicę. Musiał jednak stanąć. Chodnik i jezdnie były przegrodzone.
Tłum wyrostków w czapkach gimnazjalnych budował barykadę. Znoszono z dziedzińców kamienie, kawały węgla, kloce drzewa, skrzynie, stoły. Szybko wyrósł spory szaniec; nad nim trzepotała czerwona chorągiew.
Chłopcy pracowali w pośpiechu. Jedni dźwigali jeszcze ciężkie worki i deski, drudzy już nabijali karabiny i zajmowali stanowiska na barykadzie. Ktoś krzyknął przeraźliwie:
– Żołnierze!
Wszyscy ukryli się za szańcem. Tłum, przyglądający się pracy chłopców, rozproszył się w jednej chwili. zagrzmiała salwa. Nad oddziałem. sunącym ulicą, podniesiono białą płachtę. Odezwała się trąbka.
Kilku chłopców, wymachując chustkami, poszło na spotkanie żołnierzy.
– Poco strzelacie? – pytali ich żołnierze.
– My za towarzysza Lenina walczymy! – odpowiedzieli chórem.
– Toż i my idziemy mu na pomoc ku Zimowemu Pałacowi – odpowiedział podoficer, prowadzący oddział.
Z wylotu poprzecznej ulicy wyszło kilku uzbrojonych ludzi i stanęło na chodniku.
– Hasło? – krzyknęli.
– Proletarjat… – odpowiedzieli żołnierze.
W tej chwili padły strzały. Oddział rozsypał się w popłochu, na bruku, pławiąc się we krwi, długo miotały się ciała żołnierzy i dwuch uczniów gimnazjalnych, niby ryby, wyrzucone na brzeg.
– Boże!… – jąknął Bołdyrew i już biegł blady, drżący, na nic niepomny. Miał jedno tylko pragnienie – ukryć się czem prędzej w swem zacisznem mieszkaniu, aby nic nie słyszeć i nie widzieć. Wpadł do sieni domu i skierował się do windy.
– Maszyna nieczynna – odparł stary portjer niechętnym głosem.
– Bardzo przykra nowina… – zauważył inżynier.
– Będzie gorzej… Winda to – głupstwo! Nie wysoko, może pan zajść na piechotę. Prosty lud obchodzi się bez windy, więc i burżuje mogą…
Bołdyrew ze zdumieniem spojrzał na portjera. Człowieka tego znał od 15 lat. Był zawsze grzeczny, cichy, usłużny. Teraz spoglądał na inżyniera ponurym wzrokiem i miał złośliwy uśmiech na twarzy.