Выбрать главу

– Szybko zmieniliście się… obywatelu… – mruknął Bołdyrew.

– Żałuję, że przyszło do tego dopiero na stare lata! – odparł portjer prawie zuchwale. Inżynier nic już więcej nie mówił. Wszedł na drugie piętro i zadzwonił. Pokojówka otworzyła mu drzwi i patrzyła na niego zagadkowem spojrzeniem.

– Pani w domu! – spytał.

– W domu, – odparła. – Pani nie chciała dać mi dziś urlopu przed południem, a tymczasem…

– Zapewne – przerwał Bołdyrew. – przecież należy wprzód podać śniadanie.

– Mam teraz ważniejsze sprawy! – odparła zapalczywie. – Wszystkie służące muszą być dziś na wiecu… Możecie państwo sami przyrządzić sobie śniadanie i nakryć do stołu… Nie umrzecie!…

Bołdyrew zrozumiał wszystko i pomyślał:

– Niewolnicy czują wolność i podnoszą głowy. Od nich niecierpimy się najwięcej… Zrzucił płaszcz i wszedł do gabinetu.

Zaczął chodzić po pokoju i rozcierać zziębnięte ręce.

Czuł nieznośną trwogę. jakieś złe przeczucie kamieniem leżało na sercu.

Ten dzień, jego dzień, został zatruty przedtem, nim powrócił do domu. Zwykle czuł się w mocy i pod urokiem przeżyć, w stanie cichego rozmarzenia. Dziś z tego nastroju śladu nie pozostało. Przeszedł do pokoju żony.

Siedziała przy biurku i na odgłos jego kroków nawet nie podniosła głowy.

– Marie… – rzekł cicho.

Pani Bołdyrew nagle opuściła głowę na ręce i zaczęła ciężko szlochać.

– Marie… Marie… – powtarzał wzruszonym głosem.

– Widzę teraz, jak jestem ci obojętną… – zaczęła mówić przez łzy. – W takiej strasznej chwili nie pomyślałeś o mnie, pozostawiłeś mnie samotną… Dokoła strzały… Służba odrazu stała się brutalna i wyzywająca… A ty… ty… wolisz przebywać z tamtą kobietą!… Dla niej wszystko – uczucie i troska, a dla mnie – nic! Zaco! Przed rokiem jeszcze, pozostając sama, całe noce przepłakiwałam, tłukłam głową o ścianę w rozpaczy… Miałam jednak nadzieję… że powrócisz… że zrozumiesz różnicę pomiędzy tamtą… baletnicą a matką twoich synów… kobietą, która w niedoli i doli zostawała przy tobie… Pomyliłam się! To już nie szał, nie spóźnione fantazje, to – miłość! Ty kochasz ją… Troszczyłeś się w tę straszną noc o nią, tylko o nią!

Łkanie przerwało jej słowa.

Wstała i zapłakanemi, zrozpaczonemi oczami patrzyła na zmieszanego męża. Stał przed nią i myślał, że mogłaby się wydać z kobietą młodą. Zgrabna, wyniosła postać, czarne, wspaniałe włosy, w których gdzie-niegdzie tylko połyskiwały srebrne nici, twarz ściągała, piękne oczy szafirowe i świeże jeszcze, gorące wargi, niemal dziewczęce, – nic nie mówiło o starości. Tylko dwie głębokie zmarszczki koło ust i męczeński, zbolały wyraz oczu świadczyły o głębokiem cierpieniu i smutku tej kobiety.

– Marie… – rzekł Bołdyrew. – Ja wiem, że jestem winien i nie zasługuję na przebaczenie… Nieszczęśliwy poryw… jakiś prawie chorobliwy, a nieprzeparty pociąg do tamtej kobiety… C'est plus fort que moi… Byłem niespokojny o ciebie i bardzo wcześnie wyjechałem… Długo nie mogłem dostać się na tę stronę, bo wszystkie mosty były podniesione, a później, wyobraź sobie, zarekwirowano mi samochód, szedłem piechotą… kryłem się przed kulami… byłem świadkiem strasznych wypadków… wstrząsających…

Jak małe wylękłe dziecko, ujął żonę za rękę i urywanym głosem opowiadał o swoich przejściach.

– Czeka nas wielkie nieszczęście! – powtarzał ciągle.

Milczała, nie mogąc pohamować łkań, wzbierających w sercu, i zapomnieć urazy, ciężkiej, bolesnej, przechodzącej chwilami w nienawiść.

W przedpokoju rozległ się dzwonek, niecierpliwy, gwałtowny. Za chwilę wpadł wysoki, smagły młodzieniec.

– Cieszę się, że widzę was razem! – zawołał. – Mamo czy Grzegorza jeszcze niema?

– Nie! – odpowiedziała pani Bołdyrewa, wycierając łzy – Czy miał przyjść?

– Płaczesz? – spytał młodzieniec i,- patrząc na ojca z szyderczym uśmiechem, dodał: -Kolejna eskapada romantyczna? Aj! Aj! W twoim wieku, ojcze, to już śmieszne! Dziwię się tylko, że mama przez trzy lata nie przyzwyczaiła się do tych występów gościnnych swego płomiennego pana i władcy!

– Piotrze! – upominała syna pani Bołdyrewa, z niepokojem spoglądając na męża.

Ten zaś siedział w fotelu, blady i zamyślony. Widocznie, nie słyszał nawet szyderczych słów syna.

– Walerjanie! – rzekła, z trwogą dotykając jego ramienia i z troską patrząc na tę wypieszczoną twarz, tak bezwolną, podatną, lekkomyślną i porywczą jednocześnie. Chwilami nienawidziła tych oczu niebieskich, pulchnych warg, białego czoła, miękkich, złocistych bokobrodów i bujnej, prawie młodzieńczej czupryny, nienawidziła, jako żona opuszczona, zdradzona.

Chwilami znowu czuła jednak tkliwość dla niego, bezbronnego wobec wszystkiego, co wychodziło poza granice normalnego bytu przeciętnych ludzi.

Znała swego męża, wiedziała, przecież, że nie własną pracą, nie wysiłkiem mózgu i mięśni doszedł do dobrobytu. Szczęśliwy zbieg okoliczności wpłynął na los jego, dając niezależne stanowisko.

Bołdyrew potrafił tylko nie popsuć sobie karjery. Był uczciwy, systematyczny w pracy bez nadmiernego oddania się jej, tyle, ile wymagała od niego i nic poza tem. Był zadowolony ze swej sytuacji i większych ambicyj nie posiadał.

W tej chwili podniósł na żonę zamglone, niebieskie oczy, w których nie zagasły jeszcze błyski przerażenia i smutku.

– Co? – szepnął zdumiony, jakgdyby przebudzony z ciężkiego snu. – Pytałaś mnie o coś, Marie?

– Piotr przyszedł i oczekuje na Grzegorza… – rzekła.

– Co u was słychać? – zapytał pan Bołdyrew, patrząc na syna.- jak się zachowują wasi robotnicy?

– »le! – zawołał syn. – Dziś zrana stanęła tylko dziesiąta część robotników. Reszta poszła za bolszewikami. Pozostali urządzili wiec i wywieźli na taczkach wszystkich inżynierów. Oszczędzali tylko mnie za to, że tak objaśnili, po ludzki ich traktowałem i razem z nimi pracowałem przy obrabiarkach. Obrali mnie na stanowisko dyrektora. Sytuacja stała się głupia i bardzo drażliwa. Odmówiłem i podałem się do dymisji. Inaczej nie mogłem postąpić wobec zarządu naszego. Musiałem być solidarnym!

– Zapewne! – zgodził się ojciec. – Zarząd oceni to niezawodnie, gdy nastaną czasy normalne.

– Nie nastaną! – rzekł poważnym głosem syn.

– Nie nastaną? – zapytała pani Bołdyrewa.

– Może… kiedyś… w każdym razie nieprędko – odparł młody inżynier. – Jestem przekonany, że rewolucja się uda i właśnie taka, o jakiej marzą ci ludzie. Cieszę się z tego!

– Co ty mówisz, Piotrze! – oburzył się ojciec.

– Mówię to, co myślę! – odparł syn. – Nie można było dłużej znosić takiego stanu. Ci, co najciężej pracują, w gruncie rzeczy pozostają na stopniu niewolników, lub niepożądanych, chociaż niezbędnych maszyn, które się wyrzuca, gdy pracują nie dostatecznie sprawnie, lub, gdy na skutek kalkulacji właścicieli, nie są potrzebne…

– Wszędzie istnieje ten sam system – bronił się pan Bołdyrew.

– Wszędzie też jest źle. Zrozumieli to kapitaliści amerykańscy i, wybierając z masy robotniczej najlepsze, najzdolniejsze okazy, czynią z nich uczestników przedsiębiorstwa w części, sprawiedliwie i rzetelnie obliczonej. Innym krajom, a pierwszej zkolei – Rosji, rewolucja już świeci łuną w oczy… – z rumieńcem na twarzy odpowiedział Piotr.

W gabinecie wziął słuchawkę.

Pan Bołdyrew wziął słuchawkę.

Zbladł nagle i prawie bez się opuścił się na fotel. Szeptał, rzężąc i nie mogąc złapać tchu:

– Nasze składy zostały zrabowane przez oddział marynarzy i robotników. fabryka podpalona… Telefonuje mi o tem nasz prezes…