– Junkrów i babski bataljon Boczkariowoj wzięto we dwa ognie! – wołali robotnicy, leżący w pobliżu ukrytych za kuchnią obozową Bołdyrewa z synami. – Ostatni to obrońcy Kie-renskiego!
– Nasi wyparli tych szerszeni z pałacu! – krzyczeli inni. Istotnie pałac był zdobyty.
Na wysokiem drzewcu, gdzie niedawno jeszcze powiewały dumne sztandary carskie, śli-zgnęła się i łopotać zaczęła duża czerwona płachta.
Na ten sygnał wszystko, co żyło, rzuciło się na obrońców pałacu. Zaczęła się rzeź.
Bołdyrew widział, jak wznosiły się kolby karabinów i, niby potężne cepy, spadały na jun-krów, jak kłuto ich bagnetami, strzelano, przykładając lufy do piersi i brzuchów. Napastnicy walczyli ze sobą o miejsce, aby zadać cios wrogom proletarjatu.
Wychowańcy szkół wojennych rozpaczliwie bronili się resztkami się i nie prosili o miłosierdzie.
Grupa robotników otoczyła dwuch junkrów, wyrwała im z rąk karabiny, obaliła, zgniotła i okryła szamocącemi się ciałami, niby zgraja psów – rannego zwierza. Bito ich kolbami i pięściami, kopano nogami, kłuto, rąbano, wyrywano włosy, wybijano zęby i oczy. Wściekli, skrwawieni, szałem porwani ludzie długo miotali się i szamotali nad ofiarami, chociaż z nich pozostały tylko straszliwe, zgrozą przejmujące szmaty.
Powstańcy ryczeli, wyli, rzygali ohydnemi, bluźnierczemi przekleństwami, znęcając się nad trupami.
Kolby uderzały w miękkie szmaty, przepojone krwią i przy każdym ciosie bluzgające czer-wonemi strugami. Obcasy ciężkich butów grzęzły w skrwawionej masie poszarpanych ciał, rozbitych głów, mięszaniny włosów, łachmanów, mózgu i błota.
W innem miejscu wybuchnęły ryki i śmiech, głuchy, zły, rozradowany ponuro.
To żołnierze Pawłowskiego pułku zaatakowali cofający się z pałacu szturmowy bataljon kobiet. Broniły się odważnie i coraz częściej przechodziły na bagnety. Wtedy żołnierze cofali się, lecz po chwili znowu rzucali się do ataku. Bataljonowi odcięto odwrót, otoczono ciasnem, żelaznem pierścieniem i ściśnięto ze wszystkich stron. Rozpoczęła się dzika walka na pięści i zęby. Trwała jednak niedługo. Co chwila wyrywano kobiety z załamanych szeregów, szarpano je, zdzierano z nich ubranie.
Rozległy się wybuchy śmiechu i krzyku:
– Stara wiedźma! Do piekła z nią!
Wtedy wznosił się karabin, dochodził głuchy odgłos trzaskających kości i półnaga postać znikała w kotłującej się ciżbie.
Rozwścieczeni, zagrzani bitwą żołnierze porywali młode ochotniczki, wlekli je za włosy, za nagie ramiona, za resztki ubrania i znikali z rozpaczliwie szamocącemi się kobietami w dziedzińcach pobliskich domów.
Olbrzymi, piegowaty żołnierz przerzucił sobie przez ramię obnażoną do pasa dziewczynę i biegł z nią przed plac. Kasztanowate włosy rozmiotły się dokoła bladej, drobnej twarzy. Piersi jak dwa pączki róży z drażniącem wyzwaniem prężyły się ostatnim wysiłkiem życia. Białe, ledwie przykryte pasmami i skrawkami podartego płaszcza ciało zwisało bezwładnie, omdlałe, wyczerpane bitwą, zdjęte zgrozą hańby i śmierci.
Żołnierz dobiegł do furgonu Czerwonego krzyża. Zajrzał do wnętrza nieprzytomnemi oczami, rzężąc, wyciągnął karabin i wrzasnął:
– Precz!
Strzelił, kulą przebijając płócienną budę.
Lekarz, sanitarjuszka i żołnierz, siedzący na koźle, natychmiast wyskoczyli z furgonu i zamieszali się w tłumie.
Żołnierz cisnął swoją zdobycz na dno wozu, aż drgnął i zgrzytnął na resorach; wgramolił się do wnętrza i opuścił połę furgonu. Tłum otoczył wóz.
Ludzie stali w milczeniu, niby przed obliczem wielkiej tajemnicy w chwili pogańskiego nabożeństwa, strasznego i ponurego.
Z furgonu dochodził urywany, zdyszany ryk i słabe, żałosne jęki.
W tej chwili z pod arki Sztabu Generalnego wytoczył się samochód pancerny.
Żołnierze z karabinami, z powiewającemi czerwonemi wstęgami na czapkach i rękawach stali na stopniach samochodu i leżeli na jego błotnikach. Pośrodku, wyżej od wszystkich, stał człowiek w szarej, robotniczej czapce i czarnem palcie cywilnem. Szeroka, o wystających policzkach i grubych wargach twarz łagodnie, radośnie się uśmiechała, skośne oczy biegały, badawczym wzrokiem ogarniając tłum i cały plac. Człowiek ten miał oczy owada, który w okamgnieniu obejmuje olbrzymią ilość szczegółów, patrząc tysiącami źrenic naraz.
Ktoś z tłumu poznał go.
– Niech żyje Lenin!
– Niech żyje towarzysz Lenin – nasz wódz! – rozległ się krzyk.
– Lenin! Lenin! Niech żyje Lenin! – targnęły powietrzem setki gardzieli.
Ludzie podnosili się na palce, zadzierali głowy, tłoczyli się i potrącali, żeby lepiej widzieć tego, kto prowadził ich ku lepszej, wymarzonej przyszłości.
– Ustąpcie z drogi, towarzysze! – wołał szofer. – Drogę dla towarzysza Lenina!
– Co się tu u was dzieje? – spytał Lenin dobrotliwym głosem, spostrzegłszy niezwykłe błyski w oczach ludzi, otaczających furgon.
– Cha! Cha! – zagrzmiał śmiech. – Żołnierz porwał burżujkę ze szturmowego bataljonu, no i… Cha! Cha! Cha! Po takim zuchu odechce się jej bronić pałacu i burżujów… Cha! Cha! Cha!
Lenin skrzywił usta ze wstrętem i jeszcze bardziej zmrużył skośne oczy. W wąskich szparkach, niby węgle rozżarzone, świeciły się jego czarne, przenikliwe źrenice. Badał nastrój, wchłaniał w siebie myśli tłumu. Pojął przyczynę tej bladości twarzy, te mroczne, drapieżne połyski oczu i drżenie mocno zaciśniętych warg… Uśmiechnął się wesoło i beztroskim głosem odkrzyknął:
– Niech się zabawi wierny obrońca proletarjatu! Wszystko od dziś należy do was, towarzysze! Rabujcie zrabowane!
– Oho – ho – ho! – zawył tłum. – Lenin! Niech żyje Lenin!… Ach! Nasz on – umiłowany, wódz,… ojciec! Lenin! Lenin!
Pancerny samochód powolnie sunął naprzód, a za nim, popychając się, biegł tłum, Lenin zatrzymał się w pobliżu miejsca, gdzie dobijano resztki junkrów i kobiet bataljonu ochotniczego.
– Skończyć z nimi! – krzyknął Lenin. – Spieszcie się na oględziny pałacu, waszego pałacu, towarzysze, bracia, walczący o wolność i szczęście proletarjatu, o promienną przyszłość ludzkości! Za mną!
Tymczasem z furgonu Czerwonego Krzyża wyskoczył piegowaty olbrzym. Leniwemi ruchami poprawiał na sobie ubranie, uśmiechał się lubieżnie i zuchowato spoglądał na wpatrzonych w niego powstańców.
– Dogodziłem dziewce, oj, dogodziłem… a, może, to córka jakiegoś generała? Wysoko-rodne pokrewieństwo… Cha – cha – cha!
Uczynił bezwstydny ruch i nagle krzyknął:
– Stawajcie w ogonek! No, kto pierwszy? Generalska córka czeka… całkiem gotowa.
Tłum, śmiejąc się i mrucząc, prawie bezwiednie spełnił ohydny rozkaz, tłocząc się i ustawiając w długą kolejkę. Do furgonu wskoczył wyrostek o jednem oku, bez czapki. Nie miał butów na nogach. Z prawej stopy zwisały brudne szmaty porwanej onuczy.
– Bogaty narzeczony dostanie się tej dziewce! ć wołano w tłumie.
– Cha – cha – cha! – ryczeli żołnierze.
Ktoś gwizdnął przeraźliwie, włożywszy palce do ust. Nagle powstało zamieszanie.
Grzegorz Bołdyrew roztrącał tłum i, błyskając oczami, przedzierał się do furgonu. Wskoczył do wozu i zniknął za zwisającem płótnem.
– Spieszno mu… Patrzcie-no, jaki płomienny! – wołano dokoła. – W ogonek stawaj! Nie ustąpimy… po sprawiedliwości trzeba, bez szulerki!
Wybuchnął śmiech, żarty i wyzwiska zgniłe, straszliwe.
Urwały się po chwili. Z furgonu wypadł jednooki wyrostek, i potoczył się po stratowanym, topniejącym śniegu, niby wyrzucony kloc drzewa. Na furgonie zjawił się Grzegorz. Trzymał w ręku rewolwer. Patrzył groźnie i krzyczał.