Trockij zamyślony i zaniepokojony odszedł. Lenin pozostał sam. Chodził po pokoju i trzaskał w palce. Wreszcie uchylił drzwi i zawołał:
– Towarzysza Chalajnena do mnie! Natychmiast!
Finn stanął przed nim i patrzył w oczy wodza nieruchomym, oddanym wzrokiem.
– Towarzyszu! Biegnijcie i sprowadźcie do mnie Feliksa Dzierżyńskiego. Niech przyjdzie z tymi, którym ufa całkowicie.
Chalajnen wybiegł, a Lenin zaczął chodzić po pokoju, nucąc jakąś piosenkę i pogwizdując.
Był zupełnie spokojny i już o niczem nie myślał. Wypił szklankę herbaty i, usiadłszy przy biurku, rozwinął gazetę. Po chwili zaczął rozwiązywać zadanie, które znalazł w dziale szachów. Twarz miał pogodną; łagodny uśmiech błąkał się po wydętych wargach i krył się w rzadkich mongolskich wąsach, opadających nisko.
Zegar na wieży kościoła Smolnego wydzwonił północ. Z ostatniem uderzeniem, zapukano do drzwi pokoju.
– Można wejść! – krzyknął wesołym głosem Lenin, wstając.
Wszedł Dzierżyński. Twarz mu drgała, powieki marszczyły się, poruszane skurczem; chude, węzłowate palce zginały się drapieżne i prostowały.
– Potrzebny wam jestem? – spytał cichym, przenikliwym głosem. – Przyszedłem i przyprowadziłem ze sobą pewnych ludzi. Są to Urickij, Wołodarskij i Peters. Prowadzimy razem wywiad…
– Urickij? – spytał Lenin i przymrużył oko.
Dzierżyński skrzywił usta, wyrażając tym ruchem uśmiech, i szepnął:
– Tak! To on sprowokował mord oficerów i nasłał marynarzy, aby zabili w szpitalu chorych ministrów, Szyngarjowa i Kokoszkina; z jego też polecenia majtkowie zamordowali w Soczi byłego premjera carskiego, Iwana Goremykina z całą rodziną… On – to!
Lenin ściskał ręce przybyłych towarzyszy. Wreszcie spytał cicho, prawie groźnie:
– Czy mogę być z wami szczerym? W milczeniu skinęli głowami. Wtedy rzekł krótko:
– Siadajcie i słuchajcie! To, o czem będę mówił, tymczasem musi pozostać w tajemnicy… Przewiduję, że wkrótce wybuchnie wojna domowa, taka prawdziwa, rosyjska wojna, w której się swoich nie szczędzi! Nie wiem, czy zrozumiecie to, bo nie jesteście Rosjanami… ale zapewniam was, że wojna domowa będzie taka, o jakiej nikomu się nie śniło! Cha! Cha! Czasy Pugaczowa i Dymitrów Samozwańców – to fraszki, zabawy dziecinne!
Śmiał się długo, a potem mówił:
– Dla wojny, nawet domowej, aby ją wygrać, niezbędną jest armja. Mamy dużo bagnetów i chłopów, trzymających je w mocnych dłoniach; nie mamy natomiast oficerów! Przeciwna strona posiadać ich będzie. Towarzysze, zróbcie tak, aby wałęsający się bez roboty lub ukrywający się oficerowie przeszli na naszą stronę dobrowolnie, czy z musu, pod wpływem… strachu.
– A – a! – odezwał się Dzierżyński. – Nareszcie! Potrafimy to zrobić – bądźcie spokojni, Włodzimierzu Iljiczu! Będziemy ścigali ich, trapili przerażeniem, głodem, więzieniem, mordem, dokonywanym na opornych i schwytanych z bronią w ręku! Rewolwer w naszych oskarżeniach wyolbrzymieje do rozmiarów największego działa, scyzoryk zmieni się w zatruty sztylet! Założymy tajne stowarzyszenie kontrrewolucyjne i wciągniemy setki białych oficerów. Gdy uwikłamy w naszych sieciach tysiące łatwowiernych, uczynimy wybór. Najlepszych oddamy wam, resztę… ziemi! Zmusimy do posłuchu tych, którzy są nam potrzebni. Zmusimy! Od czegóż mają matki, siostry, żony, dzieci? Wrzucimy to wszystko do lochów więzienia, jako zakładników, dręczyć w lęku śmiertelnym trzymać będziemy! Damy do wyboru oficerom – albo wierną służbę w naszej armji, albo śmierć rodzin, a dla nich mękę, którą obmyślimy z Petersem podług recepty Wilkiego Inkwizytora!
– Tak! Widzę, że rozumieliście mnie, towarzyszu! – zawołał Lenin, zacierając ręce. – A teraz inne sprawy, nie mniej ważne. Słuchajcie! Musicie mieć w pogotowiu ludzi, aby zgładzić Mikołaja Krwawego z rodziną… kilku pewnych terorystów… na wszelki wypadek.
Wszyscy podnieśli głowy, słuchając spokojnego, prawie wesołego głosu Lenina.
– Czy nie będzie sądu nad carem? – spytał Wołodarskij. – Tak, jak to uczyniła wielka rewolucja francuska?
Lenin odpowiedział nie odrazu.
Wahał się chwil kilka, aż rzekł dobitnie:
– Sądzić cara publicznie byłoby niebezpieczną tragikomedją, bo nie wiemy, jak się będzie zachowywał. A nuż zdobędzie się na wypowiedzenie słów, porywających lud? Albo potrafi umrzeć śmiercią bohatera? Nie wolno nam robić nowych męczenników i świętych! Nie możemy też pozostawić go przy życiu, aby nie porwali go niemieccy lub angielscy krewniacy, albo kontr-rewolucjoniści, czyniąc z cara i jego rodziny nowe fetysze! jasne?
– Rozumiemy! – szepnęli towarzysze.
– Jeszcze raz pytam, czy mogę na was polegać i nie obawiać się zdradzenia tajemnicy? -spytał Lenin, ostrym wzrokiem ogarniając każdą twarz siedzących przed nim ludzi. – Obiecuję wam, że proletarjat nie zapomni o waszej przysłudze i wiernej obronie jego sprawy. Potrafi on nietylko karać zdrajców, lecz także być wdzięcznym za usługi. Ma on ciężką, nielito-ściwą dłoń, spadającą na wrogów i zdrajców w chwili wykrycia zbrodni, umie też tą samą ręką wynagrodzić wspaniałomyślnie, wynieść na szczyt sławy…
W milczeniu skinęli głowami i wargi zacisnęli mocniej.
– Od jutra zaczynajcie! – dodał Lenin, wstając. – Nie mamy czasu do stracenia. Djablo dużo gadali towarzysze, a tego, co najważniejsze, nie zrobili! Teraz musimy się śpieszyć!
Pożegnał wszystkich z łagodnym uśmiechem na twarzy, a gdy wyszli, zmrużył oczy i podszedł do okna, przeciągając się leniwie i ziewając głośno.
Ujrzał złocony krzyż katedry Smolnej. Padały na niego blade promienie księżyca. Lśnił się, jakgdyby z diamentu skrzącego był wykuty.
Zaśmiał się Lenin i mruknął:
– Zniknij! Ciężysz zbytnio nad tą ziemią. Nawołujesz do męki i pokory, a my pragniemy życia i buntu!
Wzrok jego padł na zegar. Dochodziła godzina pierwsza.
– Czas widm, djabłów i zjaw straszliwych – pomyślał – a tymczasem żadna nie przychodzi… żadna… Cha – cha!
Zamknął czy i drgnął.
Wynurzyła się nagle twarz Dzierżyńskiego.
Blada, nieprzytomna, o zapadłych, zimnych, zezowatych oczach, do połowy ukrytych pod drgającemu powiekami, o kurczących się straszliwie mięśniach policzków i wykrzywionych, zapadłych wargach.
Śmiała się cicho i wydawała lekki syk.
Lenin obejrzał się dokoła i uśmiechnął się radośnie:
– Ten towarzysz pozostanie twardy, jak mur!
Skrzypnęły drzwi i poruszyła się zmięta, zawalana rękami żołnierzy draperja. Do pokoju szybko wślizgnął się nieznajomy człowiek.
– Poco wchodzicie o tak później porze? – zapytał Lenin i nagle oczy mu błysnęły. Przypomniał sobie drogę koło małej wioski góralskiej w Tatrach i bladego młodzieńca
o pałających oczach.
– Poco wchodzicie? – powtórzył, bacznie patrząc na stojącego koło drzwi człowieka i nieznacznie posuwając się do biura.
– Poznaliście mnie? Jestem Sielaninow. Byłem u was w Poroninie, towarzyszu… Przychodzę raz jeszcze ostrzec was… Jeżeli zrobicie zamach na konstytuantę…
Nie skończył, bo w kurytarzu rozległ się przeciągły, trwożny dzwonek.
To Lenin, ostrożnie skradając się, doszedł do biurka i nacisnął guzik elektryczny.
Wbiegł Chalajnen z żołnierzami.
– Weźcie go! – rzekł spokojnie Lenin. – Ten człowiek zakradł się do mnie i groził mi… Finnowie porwali Sielaninowa i wywlekli go z pokoju.
Lenin rzucił się na sofę i natychmiast usnął.