Выбрать главу

Był straszliwie znużony, a sumienie miał spokojne.

Nie słyszał nawet, że na podwórzu, tuż pod jego oknami, huknął samotny strzał rewolwerowy i rozległ się ponury głos Chalajnena:

– Wyrzucić ciało na ulicę!… Zegar wydzwonił jeden raz…

Głucho, przeciągle, niby na pogrzeb… Godzina widm i djabłów minęła…

ROZDZIAŁ XXII.

W domu państwa Bołdyrewych po pewnym czasie zapanował spokój. Słowo to nie zupełnie ściśle określało stan rzeczy. Właściwie żadnego spokoju nie było. Zjawiła się możliwość istnienia. W przeżywane krwawe, burzliwe czasy podnosiło się to do potęgi szczęścia.

Po zdobyciu Piotrogrodu przez komunistów mieszkanie inżyniera Bołdyrewa zostało zarekwirowane. Na szczęście dostało się ono jego dawnym robotnikom. Żył z nimi zawsze w dobrych stosunkach, więc narazie nie robili żadnych przykrości, pozostawiwszy dla rodziny właściciela mieszkania, a swego byłego dyrektora dwa pokoje i rozlokowawszy się w innych z żonami i gromadą dzieci.

Drażniły i smuciły państwa Bołdyrewych dochodzące odgłosy tłuczonych zwierciadeł i porcelanowych drobiazgów, łoskot przewracanych mebli, niemilknący ani na chwilę hałas, tupot nóg uganiających po mieszkaniu dzieciaków, niesfornych, wrzaskliwych, kłótnie kobiet, waśniących się o zagarniętą kanapę, kobierzec lub o miejsce przy piecu w kuchni. Przyzwyczaili się stopniowo do nowej sytuacji. Żyli, starając się nie pokazywać ludziom na oczy i jak najmniej spotykać się z nimi, chociaż nieraz spostrzegli, że żony robotników wynoszą z domu rzeczy, należące do mieszkania, i sprzedają je na mieście.

– Trudno! – szeptał Bołdyrew do żony. – Nie smuć się, Masza! Jeżeli burza przeminie, jak zły sen, – nabędziemy wszystko, co stracimy. Usprawiedliwiam robotników. Co mają biedacy robić? Zagarnęli wszystko w swoje ręce, a teraz z głodu przymierają. Fabryki pozostają nieczynne, praca nie idzie, bo przeróżne komitety naradzają się, układają nowe plany, kłócą się… Nikt nic nie płaci, chleba, mięsa, masła na targu niema. Ludzie wprost zmuszeni są grabić i sprzedawać zrabowane rzeczy! Chwała Bogu, że choć nikt nas nie rusza, że mamy swój kąt i synów przy sobie!

To mówiąc, przeżegnał się nabożnie i, z wdzięcznością spojrzawszy na święty obraz, objął żonę.

– Masz słuszność, drogi! – szepnęła. – Wczoraj, gdy chodziłam na poszukiwanie kaszy i mleka, spotkałam generałową Uszakową. Opowiadała mi wprost przerażające rzeczy! Do nich codzień wyrywały się bandy czerwonych gwardzistów, dokonywały rewizyj, wynosiły wszystko, co wpadało pod rękę, lżyły, potrącały, a w końcu uprowadziły ze sobą generała. Pani Uszakowa daremnie poszukuje męża już drugi tydzień.

– Zabity? – spytał Bołdarew, blednąc i wylękłym wzrokiem spoglądając na żonę.

– Z pewnością… Ona sama też tak myśli, lecz jeszcze łudzi się nadzieją! – odparła. -Straszne czasy! Kara, dopust Boży!

Oni jednak czuli się zadowoleni.

Pamiętnego dnia zdobycia Pałacu Zimowego, Bołdyrew z synem Piotrem późno w nocy odnaleźli Grzegorza. Miał silnie potłuczoną pierś, lecz mógł opuścić szpital. Mając mandat Antonowa-Owsienko, Bołdyrew zabrał syna i przewiózł go do domu.

Od tego czasu żyli jak w norze lecz dość spokojnie.

Cały kapitał rodziny, złożony w banku, dostał się w ręce zdobywców Piotrogrodu, a w dwa dni później równał się zeru, gdyż Rada komisarzy ludowych zniosła system pieniężny i zniszczyła wszelkie papiery wartościowe. Bołdyrewowie jednak posiadali sporo srebra, klejnotów, ubrania, bielizny i futer, mogli więc prowadzić handel zamienny z przybywającymi do stolicy wieśniakami.

Dawało to możność istnienia całej rodzinie. Pani Bołdyrewa na piecyku naftowym sporządzała skromne obiady, wcale do kuchni nie zaglądając, gdzie z dniem każdym rozpalała się coraz bardziej zażarta wojna domowa pomiędzy żonami robotników, a za ich namową i wśród mężczyzn. Nieraz wieczorem, po powrocie robotników z wieców i nigdy nie skończonych narad, rozległy się ohydne wyzwiska, przekleństwa, a po nich – ponure wycie, łoskot padających mebli brzęk rozbijanych szyb – odgłosy bójek.

Nieraz po takiej burdzie Bołdyrewowie musieli iść i robić opatrunek potrubowanym. Bijatyki stały się codziennem zjawiskiem. Dopomagała temu wódka. Chociaż alkohol pozostawał zakazany, jednak wszechmocni żołnierze, pod pozorem rewizji, zaczęli plondrować składy win i sklepy monopolu spirytusowego, sprzedając zdobycz z wolnej ręki.

Ze wszystkiem tem godziła się inteligentna, kulturalna rodzina inżyniera.

Pani Bołdyrewa, widząc, jak lekkomyślny i bezwolny mąż jej zmienia się pod wpływem niespodziewanie spadających ciosów; jak powoli zacieśniają się bliższe więzy duchowe pomiędzy nim a synami, od paru lat zgorszonymi panującemi w domu stosunkami, nieraz myślała, że dopiero teraz czuje się naprawdę szczęśliwa, taką, jaką była w pierwszych latach małżeństwa. Bez skargi i rozgoryczenia znosiła drobne przykrości, niewygody i pracę, której zmuszona była się podjąć dla męża i synów.

Pomagali jej, jak mogli. Robotnicy mieli poddostakiem.

Dziwnej się wydawało, że takie zwykłe, oddawna funkcjonujące urządzenia, jak wodociągi miejskie i stacja elektryczna, kierowane rękami nowych administratorów-bolszewików, zaczęły szwankować i nieraz przerywały swoją działalność. Rury wodociągowe i kanalizacyjne zamarzały i pękały. Młodzi inżynierowie zmuszeni byli naprawić je i nosić wodę w kubłach z kranów ulicznych, wystawać godzinami w kolejkach, oczekując na wyznaczoną przez nowe prawo porcję nafty, węgla na opał, chleba i innych produktów spożywczych.

Inżynierowie narazie zmobilizowali wszystkich robotników i wspólnemi siłami podtrzymywali porządek w domu, naprawiając to, co się psuło.

Taki stan rzeczy przetrwał zaledwie miesiąc.

Jeden z robotników, potrzebując dla domu kawałka rury, poprostu odkręcił ją od maszyny fabrycznej.

Towarzysz partyjny zadenuncjował go przed komisarzem bolszewickim. Robotnik został aresztowany, oskarżony o kradzież majątku narodowego i stracony. Nie przeszło to jednak bezkarnie i dla Bołdyrewych.

W ich pokojach była zarządzona rewizja, przyczem odebrano im wszystkie droższe rzeczy. Piotr, za to, że polecił robotnikowi zdobyć kawał rury, został osadzony w lochach „nadzwyczajnej komisji dla walki z kontr-rewolucją sabotażem i spekulacją", czyli „czeki", przy ul. Grochowej.

Prokurator, ciągle pijany zamiatacz ulic, nieustannie obiecywał aresztowanemu burżujowi, że każe go stracić i groził podczas dochodzenia sądowego rewolwerem, co chwila przystawiając go do piersi lub czoła młodego inżyniera.

Na szczęście robotnicy i majstrowie z fabryki, gdzie pracował Piotr, wnieśli podanie o zwolnienie go.

Piotr Bołdyrew po dwóch tygodniach powrócił do domu i, uśmiechając się zagadkowo, szeptał do rodziców i brata:

– Napatrzyłem się w „czeka" różnych pięknych rzeczy i przeszedłem wspaniałą szkołę…

Nie chciał jednak opowiadać w domu o szczegółach. Obawiał się robotników, którzy chętnie podsłuchiwali pode drzwiami. Można było się spodziewać denuncjacji, bo pomiędzy lokatorami mieszkania Bołdyrewych na tle kłótni takie wypadki już się zdarzyły.

Podczas przechadzek po mieście, Piotr opowiedział ojcu, że w tym najwyższym sądzie, gdzie się wymierzała sprawiedliwość proletarjacka, panują warunki straszliwe, wołające o pomstę do nieba.

Codziennie rozstrzeliwano ludzi bez sądu, dopuszczano się prowokacji, jak za dawnych czasów policji politycznej, wyłudzano pieniądze za zwolnienie z więzienia, bito aresztowanych, znęcano się w taki sposób, o jakim w najbardziej ponurych okresach caratu nie słyszano nigdy.

– Uważam, że kto się tam dostanie, powinien odrazu zamówić dla siebie trumnę i nabożeństwo żałobne! – szeptał z uśmiechem Piotr. – Tylko trafem można wyjść cało z tego mrocznego przybytku sprawiedliwości.