Выбрать главу

Robotnicy porwali się z miejsc i krzyczeć zaczęli:

– To – gorsza katorga niż za burżujów?! Gdzież zdobycze rewolucji? Gdzież raj socjalistyczny, o którym pisaliście i gardłowaliście? Gdzie wyzwolenie ludu pracującego? Ani chleba, ani wypoczynku po ciężkiej pracy w jarzmie kapitalistów!!

Lenin uśmiechnął się dobrotliwie, chociaż wydęte wargi krzywiły mu się i drgały.

– Towarzysze! – rzekł. – Zrobiliście rewolucję i zwyciężyliście, aby zbudować raj, o którym mówicie. Żeby budować, trzeba napracować się, a nie gadać, nie gadać, co wy od trzech miesięcy robicie! Patrzę na was i myślę: oto ci dobrzy ludzie i dzielni rewolucjoniści wdrapali się na wysokie drzewo, usiedli na najwyższej gałęzi, podziwiani przez cały świat, a tymczasem dla zabawy sami rąbią gałąź, na której się znajdują! Baczcie, abyście nie runęli z wierzchołka drzewa i nie rozbili sobie łbów. Któż wtedy szczekać będzie?!

Na sali rozległ się głośmy śmiech.

Lenin zrozumiał, że ma już stronników w obecnych przy rozprawie świadkach, więc ciągnął dalej z uśmiechem zjadliwym:

– Nic się nie robi wbrew waszej woli! Spełniamy wasze nakazy. Postanowiliście w znoju największym pracować tak, żeby w dwa miesiące odrobić zaległą od dziesięciu lat pracę, żeby w dwa lata dogonić Europę, która wyprzedziła nas o lat pięćdziesiąt! Tymczasem ten znój -to dwie godziny pracy i sześć gardłowania?! Jak wam gęby nie spuchną, mili towarzysze? Zazdrościcie, widać Kierenskiemu, który tylko gadał – w dzień i w nocy? Przez sen nawet podobno wygłaszał mowy! Nie chcieliście przecie, słyszałem to na wiecach, iść za radą Kuź-my Purtkowa, nakazującego „pośpieszać powoli"? Pamiętajcie, że nasi wrogowie nie śpią! A gdy ruszą na nas, żadne gadanie nie pomoże! Możecie przegadać sprawę swoją i umilknąć dopiero, gdy stryczek generałów zdusi wam szyję!… Praca, praca, praca, towarzysze! Praca i wysiłek konieczne są dla powodzenia waszej rewolucji i waszego szczęścia!

Umilknął i, szepnąwszy kilka słów do komisarza pracy, oznajmił spokojnym, stanowczym głosem:

– Imieniem pracujących postanawiam: inżynierowie pozostają nadal w fabryce, komitetowi stawiam za warunek niezbędny, aby tygodniowo wyrabiał tyle, ile dawała fabryka w pierwszym okresie pracy inżynierów! Jeżeli nie spełnicie tego, staniecie przed sądem doraźnym za sabotaż! Proletarjat nie zna lenistwa i litości, towarzysze!

Milczeli robotnicy i rozchodzili się posępni.

Czuli, że nieznana dotąd ciężka. przerażająco groźna ręka spada na nich. Inżynierowie, podtrzymani wyrokiem Lenina, gorąco namawiali robotników do pracy, zachęcali własnym przykładem, doradzali, lecz ci kiwali głowami i mruczeli:

– Teraz już późno! Maszyny do połowy popsute, materjałów nie mamy. Nikt nie poradzi na to!

Jeden po drugim zapisywali się do czerwonej armji, uciekali na wieś, z którą robotnik rosyjski nigdy nie zrywał więzów pokrewieństwa; bardziej inteligentni ubiegali się o posady w niezliczonych urzędach nowej Rosji, z dniem każdym zmieniającej się w państwo biurokratów, żerujących na ciele narodu.

Wreszcie fabrykę zamknięto. Bołdyrewowie byli wolni. Smuciło ich to, ponieważ nie zgadzali się ze swoimi kolegami, którzy, uważając panowanie bolszewików za zjawisko krótkotrwałe, uporczywie bojkotowali „rząd najeźdźców i zdrajców".

Bołdyrew i synowie jego myśleli inaczej. Nie wierzyli w prędkie wygaśnięcie rewolucji, bo, podług ich zdania, była ona zaledwie jednym z etapów potężnego ruchu i musiała przejść kilka okresów w przeciągu szeregu lat. Jako uczciwi obywatele obywatele, nie mogli i nie chcieli pozostawiać ojczyzny bez pomocy, widząc, jak ją rozdzierały i burzyły niewprawne ręce teoretyków, marzycieli, zbrodniarzy i ciemnych prostaków.

Piotr Bołdyrew mówił:

– My – fachowcy musimy pozostać na stanowisku swojem, bo jesteśmy potrzebni każdemu rządowi. Pamiętajmy, że ostatnie słowo, stanowcze, decydujące słowo powie wieśniak. On tupnie nogą, zaklnie, ugnie opętańców i ład ustanowi na długo. Jakżeż się obejdzie bez fachowych ludzi? Przecież włościaństwo nie uwierzy hołocie w skórzanych kurtkach, z tekami pod pachą, tym tysiącom przeróżnych komisarzy, którzy burzą Rosję i żądają, aby wieś żywiła ich! Chłopi wogóle nic wspólnego z miastem nie mieli, a teraz nagle to miasto wsadziło im na kartki komisarzy-pasożytów, obcych im i nie otoczonych nawet szacunkiem, bo są ciemni i niepiśmienni nieraz. Władze żądają od włościan chleba, mięsa, masła dla czerwonej armji, niczem za to nie płacąc, bo miasto samo nie posiada żadnych towarów, oprócz dzienników, broszur, haseł i innych rewolucyjnych dekoracyj. My musimy czekać na przyjście chłopa z mocnym kijem i twardą pięścią, aby pomóc mu w odrodzeniu chorej ojczyzny!

Takie myśli zmusiły inżynierów do ponownego zgłoszenia się w komisarjacie pracy. Powiedziano im, że zostaną wezwani, gdy proletarjat będzie potrzebował ich fachowej pomocy.

Tymczasem komisarz dzielnicowy, korzystając z tego, że część robotników mieszkających w domu Bołdyrewa, wyjechała na wieś, ulokował kilka rodzin.

Byli to żebracy oraz ciemne osobistości z pośród najgorszych mętów wielkomiejskich. Zaczęły się natychmiast kradzieże i bójki, a po nich – rewizje, ciągłe nachodzenie milicji, oddziałów wojskowych, władz śledczych, składających się z robotników, żołnierzy i dawnych kucharek. Najwięcej cierpieli od tych wizyt „burżuje", którym za każdym razem coś zabierano i na dobitkę wymyślano do „grabieżców pracującego ludu".

Życie z dnia na dzień stawało się nieznośniejszem.

Kobiety szpiegowały panią Bołdyrewą i donosiły milicji o kupowanych przez nią zapasach żywności, o „nadmiernej" ilości posiadanego ubrania, bielizny i obuwia. Po nocach wdzierali się jacyś ludzie, podający się za agentów walki ze spekulacją, rekwirowali chleb, mąkę i różne rzeczy, należące do rodziny burżuazyjnej, obsypywali obelgami i za każdym razem kradli to i owo.

Wreszcie nadszedł kres cierpliwości.

Było to na początku grudnia. Szalały mrozy. Bołdyrewy siedzieli w swoich pokojach w futrach, bo w nieopalonem mieszkaniu panował przejmujący chłód i wilgoć.

Nagle w sąsiednim pokoju, zajmowanym przez sześć rodzin robotniczych, rozległy się przeraźliwe krzyki. Płakała i jęczała żałośnie jakaś kobieta.

Pani Bołdyrewa długo nadsłuchiwała, poczem rzekła:

– Może coś złego przydarzyło się tej kobiecie? Zajrzę do niej… Weszła i po chwili powróciła, blada i wzruszona.

– Grzegorzu! – zawołała, zwracając się do młodszego syna. – Biegnij natychmiast po doktora Lebediewa i proś, żeby wnet przyszedł. Jakaś robotnica ma poród! Spiesz się!

Znajomy lekarz przybył natychmiast, zbadał chorą i oznajmił:

– Nie mamy ani chwili do stracenia! Jednak w lokalu położnicy panuje taki straszny nieporządek, i brudy, że grozi jej zakażenie i śmierć. Nie wiem, co robić?

Pani Bołdyrewa spojrzała na męża i synów.

– Moi drodzy. – rzekła, – wyjdźcie na miasto, a my tymczasem przeniesiemy chorą do mego pokoju. Nie można biedaczki zostawić bez pomocy!

Mężczyźni wyszli, lecz gdy powrócili, spotkała ich zapłakana pani Bołdyrewa.

– Wiecie, jaką nikczemność uczyniła kobieta, którą niemal od pewnej śmierci uratowaliśmy? Po skończonym porodzie bezczelnie oznajmiła, że nie ruszy się już z mego pokoju. Natychmiast też wprowadziła się cała rodzina: jej matka, mąż, czworo dzieci…

Rozmowę tę posłyszano w sąsiednim, bo rozległ się ostry, złośliwy głos kobiety:

– Burżuje przeklęte! Mieszkają w czystości i bogactwie i myślą, że my jesteście gorsi od nich! Dość tego! Napili się naszej krwi, teraz my – górą!