– Dziękuję ci, Juljo!
Naradzał się z bratem, prosił go o przechowanie pewnych dokumentów i kilku klejnotów, które mogłyby być zczasem spieniężone; polecał mu, aby uprzedził starego dziwaka Kosto-marowa, że, być może, wkrótce zjedzie do starego druha na dłuższy pobyt.
– Obawiam się, – mówił, – że chłopki wpadną w szał, jak i wasi robotnicy! Gdy stracę nadzieję – przyjadę do Kostomarowa i będę pomagał mu.
Po zachodzie słońca inżynier z rodziną odjechał. Dwór w Rozinie opustoszał.
W starożytnym domu, pamiętającym pyszny wiek Elżbiety, pozostała sędziwa para staruszków.
Siedzieli w półciemnym pokoju i rozmawiali przyciszonym głosem.
– powiedz, czy jest chociaż jeden człowiek w okolicy któremu uczyniliśmy krzywdę? -pytała staruszka. – Za cóż tyle nienawiści do nas?!
Westchnęła i zapłakała gorzko. Mą[długo nic nie mówił.
Przeszedł się kilka razy po pokoju i, namyśliwszy się, zaczął szeptać:
– Kwestja to zawiła, oj, bardzo zawiła! Odpowiadamy nie za swoje winy… Za grzechy rządu, szlatchy, urzędników, inteligencji, za zbrodnie cara musimy ponieść karę. Uważano chłopa za bydło, którem rządzić można tylko batem. Ciemnego nie chciano z ciemności wyprowadzić. Kopano coraz głębszą przepaść pomiędzy włościaństwem a rządem i inteligencją… No, i doczekaliśmy się dni zemsty! Dziki i ciemny chłop sam wyrwał się z ciemnicy… My dla niego – nie jesteśmy tylko dobrymi sąsiadami – Sergjuszem i Julją których znają od pięćdziesięciu lat. Jesteśmy „panami", uczonymi, bliskimi ludźmi dawnych władz, a więc – wrogami…
Długo rozmawiali, smutnie pochyliwszy ku sobie stroskane, sędziwe głowy. Nagle z brzękiem rozprysnęła się szyba, duży kamień wpadł do pokoju, a przez rozbite okno wleciał obok mroźnego powietrza. Głuchy gwar dochodził z podwórza.
Bołdyrew wyjrzał przez okno. Zwarty tłum chłopów, poprzedzanych przez Gusiewa, prowadzącego za sobą baby wiejskie z workami w rękach, sunął ku stopniom ganku.
– Otwierać! Otwierać! – rozlegały się głosy.
Przerażona służba ucichła. Bołdyrew przeżegnał się i poszedł ku drzwiom.
Wbiegł Gusiew, a za nim, krzycząc i potrącając się, wdarły się baby. Zaczęły natychmiast wrzucać do worków stojące na stołach przedmioty, zrywać firanki, wyłamywać drzwiczki szaf i kredensów.
– Zabierajcie wszystko, bo to teraz – wasze! Koniec z burżujami, teraz każda rzecz należy do ludu! – wrzeszczał Gusiew, wymachując kijem.
– Opamiętajcie się, ludzie! – wołał Bołdyrew, lecz tłum, złorzecząc, odepchnął go i biegł dalej.
Z dziedzińca i od zabudowań folwarcznych dochodziły zgiełkliwe krzyki i wycie chłopów. Baby, podburzone przez Gusiewa, szalały. Łamały meble, tłukły lustra, niszczyły fortepian, wyrywając struny, wykręcając klawisze, zdzierając obicie mebli, draperje, kobierce. Wreszcie wybiegły, dźwigając worki ze zdobyczą.
– Spalić tę starą szopę! – krzyknął nagle Gusiew, miotający się w tłumie.
Ktoś wsunął palącą się żerdź pod okap drewnianego dachu, inny polał naftą ścianę i podpalił. Języki płomieni zaczęły lizać sczerniałe, suche deski starej budowli, dym wyrywał się ze szczelin pomiędzy belkami i poszyciem krokwi. Upłynęło kilka minut i cały budynek stanął w ogniu.
– Zatarasować drzwi! – wrzasnął jakiś głos kobiecy. – Niech się upieką w swojej norze wrogowie ludu! Szczury żarłoczne!
Spokojni i nawet potulni chłopi, nabożni, lubujący się w tajemniczych książkach religijnych, zasłuchani nie tyle w znaczenie, ile w sam dźwięk poważnych, majestatycznych, uroczystych słów starej, słowiańskiej mowy cerkiewnej; baby i dziewki wiejskie, garnące się niemal codziennie do dobrej, łagodnej staruszki, aby pożalić się, popłakać nad swoim losem niewolnic, dręczonych, poniewieranych przez pijanych mężów i ojców, poradzić się w chorobie dzieci, dostać zapomogę, napisać list, lub skargę do władz; starcy, którzy przychodzili przed każdem świętem do dworu, aby pogwarzyć z „panem" o sprawach domowych, wysłuchać objaśnień niezrozumiałych, zawiłych zarządzeń gubernatora, policji, urzędu skarbowego, wyprosić krowę, lub konia dla zubożałego sąsiada, – wszystkich ich tej nocy zimowej ogarnął szał.
Tłum krzyczał, wył, gwizdał, śmiał się dziko, bezmyślnie.
Spoglądając na szkarłatne płachty płomieni, z hukiem miotających iskry i czerwone węgle, na słupy czarnego i białego dymu, na lunę, pląsającą na ciemnem niebie, słuchając trzasku desek i krokwi, żałosnego brzęku pękających szyb, czując na sobie gorący dech ognia, szybko pożerającego starą siedzibę Bołdyrewych, – tłum przewalał się niespokojnie z miejsca na miejsce, klął i bluźnił.
Jakaś starucha o nieprzytomnych oczach, w których biegały krwawe odbłyski pożaru, bez przyczyny zakazuje jubkę wyżej kolan, z jazgotem przeraźliwym wykrzykiwała:
– Palcie, palcie, ludzie Boży! Gdy spalimy dom, już nigdy nie powrócą panowie! Inna, rzygając ohydnemi słowami, wtórowała jej:
– Matko Przeczysta, Chryste Panie, pozwoliliście mi dożyć dnia radosnego!
Głos jej załamał się w dymie gryzącym, więc pluć zaczęła i wyrzucać zgniłe, rozpustne wyzwiska i przekleństwa wściekłe, do bluźnierstw podobne.
Jakiś chłop, bezmyślnie podrygujący przed gankiem, nagle krzyknął:
– Pan i pani przy oknie, ludzie prawosławni! Ogień dosięgnął już zamieszkałej części domu.
Bołdyrew, porwawszy omdlałą z przerażenia żonę, wlókł ją ku wyjściu. Drzwi były zatarasowane, narzucanemi przez chłopów klocami drzewa. Nie mógł wyważyć ich stary pułkownik, więc krzesłem wybił szybę w sieni i zamierzał tą drogą ratować życie.
Chłopi przyglądali się miotającej się przed oknem siwej głowie Bołdyrewa, podnoszącego osuwającą się ciągle żonę.
Do okna przyskoczył jakiś wyrostek i cisnął w starca kamieniem. natychmiast zawył tłum, zaskowytał i grad kamieni posypał się na siwą głowę i pierś, okrytą długą, srebrzystą brodą.
Bołdyrew nagle zniknął. Widocznie upadł, zgodzony kamieniem.
W tej chwili z trzaskiem, zgrzytem i hukiem zawalił się pułap, wyrzucił wysoko, pod same niebo słupy iskier, płonących żagwi i węgli.
– Hurra-a-a! – przeniosły się nad tłumem radosne, triumfujące krzyki i brzmiały długo, zagłuszane łoskotem zawalających się belek i ścian.
– Wyprowadzajcie konie! – przebił się przez zgiełk i hałas przeraźliwy krzyk. Wszyscy pomknęli ku zabudowaniom gospodarczym, lecz nie zdążyli dobiec, bo stajnia,
kryta słomą, spichrz i drewniany barak z lokomobilą, maszynami i narzędziami rolniczemi, zasypywane palącemi się żagwiami, odrazu stanęły w płomieniach.
Rozległ się cienki, żałosny kwik i trwożne rżenie koni, syk ognia, zgrzyt i trzask płonącego drzewa…
„Chłopska iluminacja", jedna z niezliczonych, któremi rozświetlona była Rosja, przygasła dopiero o świcie…
Chłopi i baby, wymachując rękami i krzycząc wzburzonemi głosami, powracali do swoich chat, pędząc bydło, zabrane z obory Bołdyrewych.
– Ech, Akimie Semenowiczu, wesoła nocka była! – krzyczał jednooki wieśniak, klepiąc wójta po ramieniu.
– Czysta robota! – odparł, błyskając ponuremi oczami. – Wszystko docna pożarły płomienie. Nic nie pozostało! Maszyn szkoda! Nowe, dobre były…
– Mała bieda – krótki żal! – pisnęła idąca obok kobieta, schylona pod ciężkim worem, wypchanym zrabowanemi we dworze rzeczami. – Nasze prawo teraz! Wszystko należeć ma do ludu… Tak pouczał towarzysz Gusiew!
Odczuwając nagłą i serdeczną wdzięczność dla Stwórcy, wysoki wieśniak z opaloną brodą, zawołał w uniesieniu:
– Grubą świecę postawię przed ikoną św. Mikołaja Cudotwórcy za to, że bez żadnej przeszkody zakończyliśmy sprawę raz na zawsze! Nasza – ziemia, cała do nas należy matka – karmicielka!