– Patrzcie tylko, aby spadkobiercy Bołdyrewa nie powrócili – odezwał się ostrzegawczy głos. – Oj, na Sybir pogonią nas za tę noc, braciszkowie. Chryste Pani, zlituj się nad nami, obroń rabów Twoich!
Chłopi zaczęli oglądać się bojaźliwie, żegnać i szeptać modlitwy. Posłyszał to Gusiew i, zsuwając czapkę na tył głowy, krzyknął:
– Nie bójcie się, towarzysze! Nigdy nie powrócą… Dla spokoju i pewności wbijemy na pogorzelisku pal z osiki. To już murowane – nigdy nie powróci tu żaden Bołdyrew!
– Wbijemy pal… dlaczego nie wbić?!… – mruczeli chłopi.
Tak szli, gwarząc, to radując się ponuro, to czując wielki strach, pełznący zewsząd w sza-rem, niepewnem świetle zimowego, mroźnego przedświtu.
W tej chwili w Piotrogrodzie maszyny drukarskie ze zjadliwym, złym szczękiem biły odezwę Włodzimierza Iljicza Lenina do chłopów:
– Mówimy do was: nie czekajcie na żadne prawo, bierzcie sobie ziemię, zagarniętą przez sługi cara, przez bogaczy i szlachtę! Zmiatajcie ze swej drogi wrogów swoich, ciemiężców i wyzyskiwaczy! Przysługuje wam prawo skrzywdzonych, zrzucających kajdany. Spieszcie się, bo właściciele ziemskich obszarów czekają na posiłki, prowadzone przez generałów carskich! Oni niosą dla was sądy doraźne, śmierć, baty, więzienia i katorgę! Spiszcie się i pamiętajcie, że tego, co zagarniecie, nikt wam nigdy nie odbierze! Niech żyje socjalna rewolucja! Niech żyje robotniczo-włościański rząd! Niech żyje dyktatura proletarjatu!
Lenin napisał tę odezwę przed północą, powróciwszy z posiedzenia rady komisarzy ludowych. Słuchając mów towarzyszy, uczuł smutek i trwogę, ogarniającą go. Idąc długiemi korytarzami Smolnego Instytutu, myślał:
– Czy naprawdę jestem i będę dyktatorem miljonów chłopów i robotników? Czy mam dość siły, aby narzucić im swoją wolę? Chcę to uczynię, bo wola moja nigdy nie będzie skierowana dla mego osobistego dobra. Wszystko, nie wyłączając życia swego, chcę poświęcić dla sprawy – zwolnienia pracujących z więzów niewolnictwa najemnego. Tymczasem wydaje mi się, że tłum włada mną, narzuca mi swoje nakazy, a ja z trudem wybłagać mogę o spełnienie okruszyny swoich dążeń… Czyżbym był niewolnikiem tłumu? Tego zbiorowiska obcych ludzi, gardłujących robotników, ciemnych, najgorszych chłopów? Musiałem, ustępując im, aby wyrwać od nich prawo na dyktaturę aprowizacyjną, jeszcze raz powołać chłopów do burzenia najlepszych, najkulturalniejszych gospodarstw… Zresztą, poco mam obawiać się tego! Dyktatura przechodzi do mnie, a gdy będę ją czuł zaciśniętą w ręku, odwrócę wszystko tak, jak zechcę!…
Smutek jednak nie rozwiał się po tych rozmyślaniach twórcy nowej rewolucji…
W tymże czasie w pokoju, strżeżonym przez zbrojnych łotewskich rewolucjonistów, utrzymywanych w karbach przez Petersa i Łacisa, leżał na sofie Feliks Dzierżyński. Nie spał, bo cierpiał od lat kilku na bezsenność.
Przez te nieskończenie długie pasmo dni i nocy męczeńskich straszne, obłędne myśli dręczyły i truły dawnego katorżnika, socjalistę, człowieka, utkanego z nerwów, rozszalałych z nienawiści i żądzy zemsty.
Pałał nienawiścią do całego świata. Marzył o zemście nad wszystkiem, co żyło i co było dziełem rąk żyjących istot. Pragnął widzieć dokoła siebie krew, ciała zamordowanych i umęczonych, cmentarzyska, ruiny i zgliszcza, a nad tem – ciszę śmierci.
Teraz leżał z szeroko otwartemi oczami. Drgające, czerwone, nabrzmiałe powieki co chwila przykrywały jarzące się, to złe, to męczeńskie źrenice; rękami ściskał kurczącą się kon-wulsyjnie bladą, wychudłą twarz, syczał z bólu, krzywiąc usta w straszliwym uśmiechu cierpienia, i zgrzytał zębami.
Późno w nocy przyniesiono mu kartkę od Lenina.
Dyktator pisał, że ma do niego zupełne zaufanie, więc poleca mu ważną sprawę, która może zaważyć na losach rewolucji. Przewidywana jest wojna domowa, aby zdusić opornych i zdobyć p4rowincję. Będzie zorganizowana duża armja oraz gwardja pretorjanów dla obrony Rady kosiarzy ludowych. Wejdą do niej Łotysze, Finowie i Chińczycy, sprowadzeni w swoim czasie przez rząd carski na roboty wojenne. Tych ludzi trzeba odżywiać suto. Pożywienia poddostatkiem muszą też mieć żołnierze, walczący na frontach wewnętrznych. Nie można zostawić bez aprowizacji miast, bo w nich łatwo wybuchną bunty. Prowjant dla robotników, żołnierzy i miast powinna dostarczyć wieś, lecz – zubożała i wyczerpana, – nie zechce uczynić tego dobrowolnie. Rada komisarzy poleca towarzyszowi Dzierżyńskiemu obmyślić sposoby zniewolenia chłopów do zwożenia produktów na punkty aprowizacyjne. Plan ten ma być wykonany przez niego samodzielnie, bez kontroli i w najkrótszym czasie.
O tej kartce Lenina myślał Dzierżyński, wijąc się i miotając na twardej sofie.
Wreszcie, spostrzegłszy pierwsze szare błyski świtu, usiadł i ściskając w głowę w zimnych dłoniach, syczał:
– Ja z tej dziczy ciemnej, okrutnej, pogańskiej w swojem chrześcijaństwie sekciarskiem, rozpustnej, tchórzliwej i niewolniczej wycisnę wszystko, chociażby miała ona całą krew swoją wysączyć! Wnuki ich pamiętać mnie będą!
Klasnął w dłonie.
Na progu wyrosła sylwetka żołnierza-Łotysza.
Bezbarwna twarz, zimne, prawie białe oczy, szare włosy, wymijające się z pod daszka czapki, pozostawały nieruchome, jak cała silna, zwinna postać szyldwacha. Dzierżyński spytał nagle:
– Nienawidzicie, towarzyszu, Rosjan, tych robotników gardłujących, tych chłopów ciemnych, jak noc, tych inteligentów, którzy uciskali wszystkie podbite narody: Polaków, Łoty-szów, Finnów, Tatarów, Ukraińców, Żydów?…
Żołnierz spojrzał surowo i badawczo.
– To – psy wściekłe! – warknął.
– Psy wściekłe!… – powtórzył Dzierżyński. – Nie można oszczędzać wściekłych, nie należy żywić dla nich litości…
Żołnierz milczał, sztywny, czujny. Dzierżyński milczał, sztywny, czujny. Dzierżyński rzucił na papier kilka słów i rzekł:
– Poślijcie, towarzyszu, ten list do Malinowskiego i powiedźcie Petersowi, aby przyszedł do mnie!
Upadł na sofę, wyczerpany tym wysiłkiem i widokiem żywego człowieka, syczał z bólu i zaciskał zęby, aby nie zawyć, nie jęknąć.
Za drzwiami szczęknęły karabiny. Zmieniali się Łotysze na czatach. W tym czasie w Rozinie dopaliły się ostatnie belki i deski.
Na stratowanym, okopconym śniegu pozostały czarne, ponure zgliszcza i sterczące szkielety kominów popękanych. Unosiły się smugi dymu i kłęby pary.
We wsi chłopi dzielili bydło, kłócili się i obrzucali wstrętnemi wyzwiskami. Skończyli wreszcie i rozproszyli się po chatach, patrząc w niebo dziękczynnym wzrokiem i szepcąc w pobożnem rozrzewnieniu:
– Chryste Boże, Zbawicielu nasz! Niech imię Twoje błogosławione będzie na wieki wieków, boś pocieszył nas nędznych i ubogich i nagrodę nam zesłał za lata ucisku i niedoli? Hosanna, hosanna Bogu naszemu na wysokościach!
Nad lasem z krzykiem i nawoływaniem chrapliwem podnosiła się, krążąc zgiełkliwie i miotając się w mroźnej mgle, czarna chmara kruków i wron… Z noclegu odlatywała na żer. Krakała drapieżnie, złowrogo.
ROZDZIAŁ XXIII.
W Smolnym Instytucie, siedzibie Rady komisarzy ludowych, przed samemi świętami Bożego Narodzenia zauważyć się dawał jakiś niepokój.
W korytarzach nie tłoczyły się gromady ludzi, przychodzących tu w sprawach ważnych i bez żadnego celu, albo z zamiarem przyjrzenia się bliżej temu, co się działo, spotkania się oko w oko z komisarzami, którzy się znęcali nad olbrzymim organizmem Rosji.
Korytarze były prawie puste. Tkwiły tylko tu i ówdzie patrole Finnów i Łotyszów, a z poza szczelnie zamkniętych drzwi biur i sal dochodziły głosy ukrytych żołnierzy i ciężki łoskot karabinów.