– Nie! – zaśmiała się. – Wiedzą przecież, je jesteś Uljanow i nawet… szlachcic!
– Były szlachcic! – poprawił ją żywo.
– Były… – powtórzyła, biorąc go za rękę. – W każdym razie – wiedzą o tem! Lenin uchylił drzwi i stanął zdumiony.
Przy ścianach w sztywnych postawach, w uroczystem milczeniu rozsiedli się żydzi. Byli to nie co rewolucyjni żydzi z Bundu, których Lenin dobrze znał oddawna.
Atłasowe i aksamitne szuby, szerokie lisie czapy z nausznikami i zwisającemi tasiemkami, długie siwe brody, sędziwe twarze, srebrne loki, spadające ze skroni na ramiona, łzawe oczy w czerwonych obwódkach nabrzękłych, zaognionych powiek, pomarszczone dłonie, w nieruchu skupionym złożone na kolanach.
Lenin, obejrzawszy każdego z gości uważnie, z pytającym wyrazem twarzy stał przed nimi.
Jeden ze starców podniósł się i rzekł po rosyjsku:
– Pozdrawiamy ciebie, wodza uciemiężonych! Grono rabinów izraelickich i cadyków, wysłanych przez radę duchowną, przybyło do ciebie z błaganiem serdecznem.
Zdumienie Lenina rosło z chwili na chwilę.
– Słucham was, – rzekł i usiadł przy biurku.
– Przybyliśmy, aby prosić błagalnie, żebyś oddalił od siebie rodaków naszych, obranych na komisarzy ludowych!
– Powarjowaliście?! – krzyknął Lenin. – Trockij, Zinowjew, Kamieniew, Radek, toż to najlepsi, najenergiczniejsi towarzysze, to ci, którzy zakładają podwaliny życia nowej ludzkości! Historja będzie mówiła o nich, zapisując ich imiona obok Marksa, Lassala!
– Wodzi! – odparł uroczyście rabin-tłumacz, objaśniwszy cadykom po hebrajsku słowa Lenina. – Wodzu! Ty wiesz, że warunki życia żydów w Rosji uczyniły z nich rewolucjonistów; prześladowania zmusiły nas do dania wykształcenia naszym synom, aby dodać im się do walki. Od ponurych czasów niewoli egipskiej i babilońskiej jesteśmy internacjonalistami i nacjonalistami jednocześnie. Możemy żyć i pracować wszędzie, lecz nigdy nie wychodzimy poza granice gminy. Ona – ul, my – rój pszczół! Rozumiemy, że w Rosji tylko żydzi mogli dostarczyć organizatorów i przewódców rewolucji. Przyklaskiwaliśmy i błogosławiliśmy ich do chwili obalenia imperjum okrutnych Romanowych i doprowadzenia narodu do dnia konstytuanty. W tym momencie rola żydów miała być skończona; stawali się szeregowymi obywatelami republiki rosyjskiej.
– Znowu konstytuanta? – wyrwało się Leninowi pytanie. – Jakiś przeklęty dzień, w którym wszyscy zaprzątają sobie głowy tą sprawą!
– Konstytuanta – to najwyższy wyraz odruchów duszy, serca i mądrości narodu! – podnosząc palec, szepnął rabin. – Nie wierzycie tysiącu wybrańców, zgromadźcie na szerokich błoniach dwa miljony rosyjskich obywateli i zapytajcie o ich wolę! Gorze wam, jeśli trzydziestu ludzi kierować zechce miljonami! Istnieje u narodów semickich przysłowie, głoszące: „jeżeli nawet umiesz najwspanialej jeździć konno, nie waż się wsiąść na pysk swego wierzchowca!"
Lenin milczał, zamieniony w słuch. Rabin mówił dalej:
– Rada duchowna posiada ścisłe wiadomości, że komisarze, wśród których jest dużo naszych rodaków, knują zamach na konstytuantę, a niektórzy z nich, jak Wołodarskij, czyli Mojżesz Goldstein, Guzman i Mojżesz Radomyślskij, ukrywający się pod przybranym nazwiskiem Urickij, stali się katami, mordują bez sądu, w sposób najokrutniejszy wrogów nieuzna-nej tymczasem rady komisarzy ludowych. My na to zezwolić nie możemy!
– A cóż to wam szkodzi, – że żydzi wytępią tych, którzy urządzali pogromy, lub tych, którzy z czasem mogliby je powtórzyć? – spytał Lenin, podnosząc ramiona.
Rabin po hebrajski tłumaczył jego słowa. Cadyki kiwali głowami i patrzyli okrągłemi, pta-siemi oczami. Najstarszy z nich cichym, ledwie dosłyszalnym głosem przemówił. Rabin skłonił się z uszanowaniem i powtórzył słowa jego po rosyjsku.
– Mądry, sędziwy cadyk rzekł: „Biada nam, biada! Albowiem nierozumne czyny i nieprawości naszych rodaków spowodują klęskę, o jakiej nie czytamy w kronikach narodu żydowskiego."
– Czy porozumieliście się już z Trockim i innymi? – zadał pytanie Lenin.
– W tej chwili nasi ludzie oznajmiają im nasze żądania… – odpowiedział rabin.
– Więc cóż? – rzekł Lenin. – Jeżeli się zgodzą i odejdą, stanie się zadość waszym… żądaniom.
Rabin pochylił głowę i szepnął:
– Oni są odszczepieńcami wybranego narodu, odrzucili naszą wiarę i nie uznają naszego prawa; oni się nie zgodzą! Błagamy ciebie, abyś zechciał odprawić ich od siebie! Twoja sprawa – rosyjska, niech Rosjanie czynią, co im nakazuje sumienie!
Lenin zerwał się z krzesła i krzyknął gniewnie:
– Jakiem prawem wtrącacie się w sprawy Rady komisarzy ludowych? Ochłonąwszy, spojrzał na dziwnych gości.
Siedzieli nieruchomo, sztywnie, patrzyli okrągłemi oczami, łzawemi, otoczonemi obwódkami zaognionych powiek.
Po długim milczeniu, stary cadyk wyrzekł kilka słów. Rabin natychmiast przetłumaczył, patrząc na Lenina:
– Mądry cadyk rzekł: „gdy żądanie nasze nie zostanie uwzględnione, chmura zawiśnie nad wami, a z chmury paść może deszcz życiodajny lub… piorun niszczący".
– Mili moi starcy! – odparł szyderczo Lenin. – Możecie „błagać", dowodzić, pragnąć, lecz żądać i grozić – wara wam od tego! Jest to przywilejem proletarjatu! Słyszycie? Możecie odejść – teraz! Rozmowa nasza dobiegła końca…
Odwrócił się do nich plecami i milczał. Kipiał cały. Ręka ciągnęła się do dzwonka elektrycznego.
– Kazać Chalajnenowi wyprowadzić tych „kapłanów" nieistniejącego Jehowy, postawić pod mur i wypuścić w nich dwie paczki nabojów z Kolta.
Nie odważył się jednak na to. Nie dlatego, żeby się bał ich osobiście. Targał się i nie na takie czyny, lecz nie chciał. Któż mógłby zastąpić żydów w partji?
Arystokraci i burżuazja – naturalni wrogowie proletarjatu? Nigdy! Chłopi? Ci do pewnej chwili są sprzymierzeńcami, ale mogą się stać najstraszliwszymi przeciwnikami. Nie!
Ciemny, rozgadany robotnik rosyjski? Dobry jest tylko na mięso armatnie, na rozbijanie głów bezbronnym burżujom i inteligentom, na burzenie dorobku cywilizacyjnego.
Rosjanie – niewytrwali, nieobliczalni, niekonsekwentni, chwiejni, miotający się pomiędzy ascezą i anarchją, nie mogą zastąpić żydów, przepojonych nienawiścią, a związanych świadomie lub dziedzicznie instynktem „roju".
Takie było niezłomne przekonanie Lenina.
Nie nacisnął więc guzika dzwonka elektrycznego i czekał cierpliwie aż za ostatnim z izra-elickich kapłanów z cichym szmerem zamknęły się drzwi. Przeszedł się po pokoju, zaciskając zimne palce.
Rozmyślał długo nad słowami cadyków i postanowił nic o swej rozmowie z nimi towarzyszom – żydom nie wspominać.
– Podejrzliwi są i czujni… – rozważał Lenin. – Mogą pomyśleć, że w głębi mojej duszy czają się zarodki antysemityzmu…
Długo nie mógł się uspokoić.
Zdawało mu się, że jeszcze słyszy miękki szelest atłasowych szub i cichy syk oddechu sędziwych starców. Zewsząd pytająco i ostro patrzyły na niego okrągłe, ptasie oczy w czerwonych obwódkach zmęczonych powiek, bielały siwe brody i srebrne i skręty loków, spadających na ramiona. Szemrały ledwie dosłyszalne echa spokojnej, ufnej w swoją siłę i znaczenie pogróżki:
– Z chmury paść może deszcz życiodajny lub… piorun niszczący…
– Skąd ma paść? Kiedy? Na kogo? – pytał siebie Lenin. Za drzwiami, na korytarzu szczęknął karabin szyldwacha. Lenin zaśmiał się cicho.
– Spróbujcie! – szepnął i z mocą zacisnął pięść.
ROZDZIAŁ XXIV.
W Kijowie w domu rabinatu odbywało się potajemne zgromadzenie przedstawicieli izra-elickich. Gmach synagogi i przytykające do niej budynki były bacznie strzeżone przez młodych żydów, czających się na rogach ulic i w pobliskim ogrodzie.