Potarł czoło i zaczął chodzić po pokoju, włożywszy wilgotne ręce do kiszeni tużurka.
Uświadomił sobie wkrótce swoje uczucia. Stanowczo nie mylił się. Miał wrażenie, że w straszliwym gmachu, gdzie panował Dzierżyński, pozostawił kogoś, potrzebującego pomocy i obrony. Odczuwał potrzebę powrotu, by zasłonić kogoś piersią swoją… Kogo? Dlaczego?
Wzruszył ramionami i mruknął.
– Djabelnie trudno zabijać ludzi! Zabijać, mając ciągle na ustach słowa miłości dla wszystkich uciemiężonych, nieszczęśliwych, umęczonych!
Zgrzytnął zębami i zacisnął pięści założonych do kieszeni rąk.
– W katowni „czeki" jęczą i cierpią sami uciemiężeni, nieszczęśliwi bezmiernie, umęczeni męką niewypowiedzianą… Powrócić tam i rozkazać zwolnić wszystkich… zabronić znęcania się, mordu obłędnego! Tak! Tak!
Doszedł do okna i przystanął.
Na placu wewnętrznym przechadzali się żołnierze na warcie.
Smagała ich zamieć, ścinał im krew w żyłach mroźny powiew wiatru.
Nie mieli ciepłego ubrania, więc tupali nogami, bili rękami, biegali, aby się rozgrzać.
Lenin pomyślał:
– Ginęli na froncie za ciemiężców, giną teraz w wystąpieniach rewolucyjnych, będą ginąć haniebną śmiercią, gdyby rewolucja została zdławiona; nie myślą jednak o tem, wszystko znoszą cierpliwie, bo ufają mi i wierzą w rzucone przeze mnie hasła. Wierzą mi! Czyż mogę zawieść ich zaufanie? Posiać w ich sercach rozpacz i zwątpienie? Czyż mam prawo poddać się własnym uczuciom?
Przeszedł się po pokoju i szepnął:
– Nigdy! Nigdy!
Jednak męczący niepokój nie opuszczał go. Drażniła go i gnębiła jakaś niepewność; niejasny, głuchy nakaz brzmiał bezustannie, wołając, aby powracał do ponurego gmachu „czeki". Zadzwonił.
– Proszę zatelefonować do towarzysza Dzierżyńskiego, aby się wstrzymał z badaniem aresztowanej Frumkin do mego przyjazdu, – rzekł do sekretarza. – Niech natychmiast podadzą samochód!
Wypił szklankę wody i chodził po pokoju, trzaskając w palce niecierpliwie.
W kwadrans potem zajeżdżał przed gmach „czeki". Znalazł bramę otwartą i ujrzał oddział żołnierzy, prezentujących broń przed dyktatorem. spotkał go przy wejściu Dzierżyński, Liaris i Blumkin.
Na podwórzu stał tłum zaaresztowanych tej nocy ludzi. Skulone, drżące postacie, wylękłe, blade twarze, oczy ponure, podle, nikczemnie łaszczące się lub obłędnie zrozpaczone. Lenin, otoczony komisarzami, szybko przeszedł do poczekalni drugiego piętra.
– Chcę być obecnym przy badaniu Dory Frumkin! – oznajmił Lenin, patrząc w zezujące, podejrzliwe oczy Dzierżyńskiego.
Prezes „czeki" nic nie odpowiedział. Zwierzęca czujność zaczaiła się na kurczącej się, wynędzniałej twarzy. Szarpał małą bródkę i tarł drgające, opuchnięte powieki. Lenin zrozumiał obawy Dzierżyńskiego i uśmiechał się łagodnie.
– Towarzyszu! – szepnął, obejmując go wpół. – Ciekaw jestem, co powie Frumkin. Możemy dowiedzieć się od niej rzeczy wielkiej wagi… Podejrzewam, że żydowscy socjaliści z „Bundu" przyłączyli się do wrogiego obozu. Muszę o tem wiedzieć…
Dzierżyński skinął głową w milczeniu.
Nic nie mówiąc, prowadził Lenina wewnętrznemi schodami nadół. Przechodząc koło zamkniętych drzwi jednego z pokojów parterowych, rzekł:
– Zabierzemy Fedorenkę…
Pchnął drzwi. Lenin zajrzał i stanął, jak wryty.
Zobaczył stojącą nawprost drzwi szeroką sofę, wyściełaną czerwonym aksamitem. Na ja-skrawem, gorącem tle, niby marmurowy posąg, leżała naga postać kobiety. Fala, czarnych włosów spływała na podłogę; piękne, wysmukłe biodra, rozchylone bezsilnie, nieruchomo zastygłe w bezwstydnej pozie, ręce bezwładnie odrzucone, zwisały w omdleniu; bujne strzeliste piersi groziły swoim bezruchem, niby ostrza włóczni… Śmiercią i zgrozą wiało od obnażonych, wystawionych na spojrzenia ludzkie tajemnic pięknego ciała kobiecego, świecącego w półmroku.
– Dora Frumkin… – wyrwał się Leninowi szept przenikliwy.
– To – kanalja… rozpustnik… żadnej nie przepuści!… – warknął Dzierżyński, wstrząsając ramionami.
Kryjąc się w kącie pokoju, ubierał się w pośpiechu Fedorenko.
– Wlecz ją na badania! – krzyknął Dzierżyński i zaczął się śmiać.
Po chwili żandarm, obleśnie uśmiechając się i poprawiając krawat, wyszedł na środek pokoju. Spostrzegłszy Lenina, wykrzywił twarz i rzekł błazeńskim tonem:
– Taka dziewuszka, że palce lizać! Szkoła było opuścić okazję… Podobne krasawice coraz rzadziej się spotykają… Jestem znawcą kobiet!… Gotów jestem głowę oddać, jeżeli jakikolwiek rzeźbiarz wykryje w tym cudzie piękności chociaż jedną wadę… Junona, Wenus, Diana, Terpsychora… natura wszystko dała jednej kobiecie!… Fedorenko nie taki niedołęga, żeby nie ocenił tego i nie zakosztował! O, nie! Fedorenko – chłopak zuchowaty!…
Widząc, że komisarze słuchają go spokojnie, zawołał:
– Marja Aleksandrówna!
Weszła otyła, czerwona, lśniąca od potu i tłuszczu kobieta w czarnej halce i niebieskiej bluzce. Kurczyła w uśmiechu zakłopotania i służalczości wstrętną owrzodzoną twarz i kłaniała się raz po raz.
Fedorenko zawołał:
– Marjo Aleksandrówna, potrafiliście uśpić tę boginię antyczną, musicie teraz obudzić aresztantkę i odprowadzić do dużej sali… A niech – no tam chińskie poczwary będą w pogotowiu…
Zwracając się do Lenina, rzekł z ukłonem:
– Możemy zejść do suteryn… Ruszyli w milczeniu,
Szli długim, załamującym się kurytarzem, wąskim i brudnym.
Dwie latarnie naftowe ledwie oświetlały go z dwóch końców. Kilku szyldwachów chińskich przechadzało się, szczękając karabinami, opieranemi o cementową posadzkę. Małe, niskie drzwi, zamknięte na kłódki ciągnęły się z obydwóch stron.
– niech towarzysz trzyma się z dala od tej celi – uprzedził Fedorenko, patrząc na Lenina. Ten spojrzał pytająco.
Żandarm zaśmiał się cicho i szepnął.
– Jest to cela „naturalnej" śmierci! Zarażona wszelkiemi możliwemi chorobami: głodowy i plamisty dur, gruźlica, skorbut, cholera, nosacizna, nawet, zdaje się, dżuma… Wszystko to zastępuje nam katów i oszczędza pracy. Mrą tu ludziska, jak muchy… Mieści się tam stu więźniów, a komplet zmieniamy gruntownie co tydzień…
Znowu się zaśmiał.
– Rozniesienie epidemję po mieście! – rzekł surowym głosem Lenin.
– To przewidziane! – zaprzeczył Fedorenko. – O, my znamy się na higjenie! Codzień rano… zresztą, uwięzieni nie wiedzą, czy to ranek, czy dzień, czy noc, bo jest to ciemnica, gdzie się pali jedyna mała lampka elektryczna, – wsuwamy skrzynię drewnianą… Więźniowie składają do niej ciała umarłych; Chińczycy zalewają odrazu wapnem, zabijają skrzynię deskami i wywożą za miasto, gdzie wrzucają do rowów, również napełnionych wapnem… Żadne niebezpieczeństwo nie grozi Białokamiennej Moskwie!
Z innych cel dochodziły krzyki, płacz i jęki ludzi.
– Szaleją z rozpaczy! – uśmiechnął się Dzierżyński. – Jęczą z głodu, bo to dobry sposób na wzbudzenie szczerości w zeznaniach!
Ktoś dobijał się do zamkniętych drzwi i dzikim głosem wył:
– Kaci! Bądźcie przeklęci… Oprawcy!… Pić! Pić!…
– Ach! – zawołał Fedorenko. – To, „śledziowcy"! Lenin zwrócił ku mówiącemu bladą twarz.
– Niektórych karmimy tylko bardzo słonemi śledziami, nie dając im ani kropli wody. Dręczy ich pragnienie, więc złorzeczą! Tacy albo tracą zmysły, albo wpadają w omdlenie. Pierwszych przeznaczały „na wydatki", drugim – obiecujemy dużo zimnej, czystej wody… Cha! Cha! Niechybny to środek! Stają się pokorni jak jagnięta…
Lenin milczał, a Fedorenko, widząc w tem niemą pochwałę, prawił dalej: